Wkrótce minie kolejna rocznica (już trzydziesta pierwsza) premiery filmu Judgement Night. I choć nikt go raczej nie pamięta, towarzysząca mu ścieżka dźwiękowa zmieniła niejeden ludzki los. Podobnie jak te do Spawna i drugiego Blade’a burzyła subkulturowe mury i zapowiadała przyszłość.
Artykuł pierwotnie ukazał się w grudniu 2023 roku
Mimo, że w moim podejściu do dziennikarstwa popkulturowego zawsze zaznaczam siebie, zwykle gadam i piszę o cudzych dokonaniach i biografiach. Wraz z premierą książki Niechciani, nielubiani miałem jednak ostatnio sporo okazji by opowiedzieć o sobie – dziecku beatów, basu i bloków; dziecku lat dziewięćdziesiątych, które z malującego po osiedlu odwrócone krzyże, zasłuchanego w Burzum i Mayhem, metalowego szczeniaka, zmieniło się w łysego hip-hopowca w szerokich sztanach. Jednego dnia, za sprawą jednej płyty. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem soundtrack do filmu Judgement Night w moment zgoliłem długie kudły i glany zmieniłem na Vansy. Do tej chwili z moim małolackim wkurwieniem najlepiej korespondował norweski black metal – kościoły w mojej głowie płonęły, wszystkie dziady ginęły od miecza, a Gummo Harmony’ego Korine’a postrzegałem jako ekranizację moich myśli. Czterech umalowanych chłopów z dalekiej północy, z których jeden grał na gitarze, drugi na basie, trzeci na perkusji, a czwarty ryczał i charczał do mikrofonu, widziałem przecież wówczas jako zło wcielone. A że sam byłem nie lada zły na to jak wygląda otaczająca mnie rzeczywistość, to… hajda ho – De Mysteriis Dom Sathanas na walkmanie i po butapren do papierniczego. Z każdym kolejnym numerem ze wspomnianego filmu coraz bardziej byłem jednak pewien, że tych kilku chuderlawych chłopaczków ze Stanów, z których część miała tylko mikrofon, a inni gramofony czy jakieś inne dziwne sprzęty muzyczne, jest nieporównywalnie bardziej groźna niż cały ten czarny, metalowy teatr. Varg Vikernes i Euronymous byli z horroru, a Sticky Fingaz i B-Real z filmu osiedlowego, który otaczał mnie na co dzień. Norwegów by u mnie pod blokiem w mig pobili i okradli, a nowojorczycy zapewne by wyszli stamtąd z wysoko podniesioną głową. Szczególnie gdyby mieli ze sobą te pistolety, którymi wymachiwali w klipach.
Historię mojej subkulturowej tranzycji opowiedziałem jakiś czas temu na festiwalu literackim w Gdyni, gdzie spotkaliśmy z Jarkiem Szubrychtem – autorem książki Skóra i ćwieki na wieki i muzycznym dziennikarzem ze stażem równie długim jak włosy jego metalowych idoli. Jarek w mig natomiast pociągnął temat i napisał tekst do Gazety Wyborczej o tym, że Judgement Night było ponadgatunkowym doświadczeniem pokoleniowym, sądną nocą dla wojny kulturowej, którą toczyli ówcześnie metale i hiphopowcy. Na rzeczonej ścieżce dźwiękowej spotkali się bowiem we wspólnych utworach reprezentanci środowiska gitarowego i beatowego, hardcorowcy i raperzy, perkusiści i DJ-e – Helmet z House of Pain, Biohazard z Onyx, Slayer z Ice’m T, Run DMC z Living Colour, Boo-Yaa T.R.I.B.E z Faith No More, Cypress Hill z Sonic Youth i Pearl Jam. I choć były to złote czasy tak zwanego crossoveru, wybuch trip-hopu, peak rap-core’u i zarzewie przyszłego nu-metalu , to jednak większość ówczesnych twórców i (przede wszystkim) słuchaczy twardo jeszcze obstawało przy swoim.
Nie chcę waszej wojny
Wrzeszczał Ice-T w wybuchowym Disorder. I choć te słowa kierował do rządu USA, to konflikty (zbrojne) w latach dziewięćdziesiątych rozgrywały się nie tylko na płaszczyźnie politycznej. W łeb można było dostać za długie włosy i szerokie spodnie, za nieodpowiednie naszywki na plecaku i niepasującą komuś logówkę na koszulce. Wszystko zależało od tego na kogo się trafiło i jaki akurat miał humor. Pokaźna czereda rap-corowych zespołów – od Rage Against The Machine i Dog Eat Dog po Clawfinger i H-Blockx – łączyła co najwyżej nowe środowisko… rap-core’owe. Słuchana była więc osobno po dwóch stronach barykady. Trip-hop był – w zależności od czyjejś proweniencji scenicznej – postrzegany jako podgatunek rocka, elektroniki albo (rzadko) rapu. Bodajże najbardziej eklektyczny, mainstreamowy zespół tego czasu, czyli The Prodigy wrzucany był u nas do przepastnego wora z napisem techno, mieszczącego wówczas właściwie każdy gatunek muzyki klubowej od house’u, przez trance, aż po drum’n’bass. Starzy metale gardzili rapem, hiphopowcy z wyższością patrzyli na raverów, a grunge’owcy przyglądali się temu zamieszaniu z dystansem i sporą dozą protekcjonalizmu. Nie zliczę, ile razy zasłuchani tylko w beatach i rymach ziomale z osiedla mówili mi, że na chuj ja idę do tych plasikowych ludzików na techno. Nigdy nie zapomnę, kto wybił mi zęby za deskorolkę, która miałem pod pachą (sometimes anti-social, always anti-fascist). Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych zdobyłem własną kopię soundtracku z Judgement Night, która wyszła w 1993 roku, ale w moje ręce, jak to zwykle wówczas bywało, trafiła kilka lat później, nagle przegrywać ją zacząłem wszystkim. Moim dawnym braciom w metalu i skate'om, z którymi się wówczas trzymałem, punkom, dresiarzom i sierotkom po Cobainie. Nagle nie liczył się już gatunek czy subkultura, tylko wkurwienie i psychodela, którymi przesiąknięte były te numery. Wszyscy mogliśmy sobie zajarać skuna przy I Love You Mary Jane i rozkręcić młyn na szkolnej dyskotece, gdy leciało Just Another Victim. I to było piękne; nie zapomnę tego nigdy.
Z piekła rodem
Cztery lata po premierze Sądnej nocy – nadmienię z kronikarskiego obowiązku, że był to miałki survival thriller, gdzie za drapieżców robiły zbiry z getta – do kin trafił Spawn. Film również niepozbawiony wad i bez startu do komiksowego pierwowzoru, ale nieporównywalnie lepszy od Judgement Night. I znów oprawiony w świetną, międzygatunkową ścieżkę dźwiękową. Tym razem metal i rock zderzyły się tam z elektroniką. Henry Rollins nagrał z Goldie’em, Slayer z Atari Teenage Riot, a Metallica z DJ-em Spooky, Prodigy z Tomem Morello, Orbital z Kirkiem Hammetem, a Sneaker Pimps z Marilynem Mansonem. I ponownie co bardziej ortodoksyjni metale zrzędzili, że jak to się stało, że ich ukochani wirtuozerscy instrumentaliści nagrywają z tymi – klikającymi i samplującymi – beztalenciami. Radykalni raverzy natomiast nie byli w stanie zdzierżyć natłoku gitarowych riffów i wrzeszczących wokali. Na szkolnych dyskotekach czy klubowych parkietach wszyscy jednak wspólnie pogowali, jakby jutra miało nie być. Jeden starszy kamrat z blackmetalowego kościoła wybrał się nawet wtedy ze mną do Lokomotywy (nie podobało mu się), koleżanka, która nigdy nie zdejmowała swojej parki poprosiła o przegarnie New Forms Roni’ego Size’a (spodobało jej się). T-4 Strain i – przede wszystkim – No Remorse (I Wanna Die) nadal zresztą brzmią niesamowicie świeżo i świetnie by się sprawdziły na jednej z ciemnych, undergroundowych imprez, gdzie hardcore, jungle i rap lecą na przemian z porządnej, jamajskiej ściany głośników, a pokaźna ekipa młodych punko-skate’o-hiphopowców ustawia się właśnie do kolejnego wall of death. Chwilę wcześniej mogłoby polecieć Show Me The Body, a później Death Grips.
Trójca (nie)święta
I choć w głównym nurcie dziennikarstwa muzycznego wielkimi literami zapisał się jedynie soundtrack z Judgement Night, ścieżka dźwiękowa ze Spawna była równie ważna. Tylko – wciąż pokutujący – protekcjonalizm, którym główny nurt patrzy na scenę klubową sprawił, że obie te płyty nie są wymieniane jednym tchem. Rap dowiódł bowiem swojej wartości na płaszczyźnie sprzedażowej i nie da się już nim pomiatać, a te wszystkie techna, house’y, drum’n’bassy czy inne ambienty, to wciąż dla wielu sprawa ściśle środowiskowa, żeby nie powiedzieć niszowa. Domknięciem rzeczonego cyklu wielkich, międzygatunkowych soundtracków przełomu wieków okazał się w 2002 roku podkład pod sequel przygód najfajniejszego łowcy wampirów w dziejach kina. Daywalkera zwanego Blade’em. Tym razem to rap zderzył się z elektroniką, dopełniając zbiór i zamykając trylogię. Pod bigbeatowy szlagier Fatboy Slima dograła się Eve; w trip-hopowym mroku Massive Attack świetnie umościł się Mos Def; drumowy roller Roniego Size’a oprawił w swoje nosowe wokale B-Real z Cypress Hill. Trina z Rah Diggą ruszyły na parkiet wybudowany przez Groove Armadę, Mystikal skłonił Moby’ego, żeby przynajmniej na moment stał się nieco bardziej agresywny, a kalifornijski don dada Ice Cube nagrał numer w duecie ze stadionowym transiarzem Paulem Oakenfoldem. Szumu wokół tego było stosunkowo najmniej, ale kilka z tych numerów – The One, Raised In The Hood czy zupełnie fascynujące I Against I – broni się do dziś. Z obecnej perspektywy album ten wydaje się wręcz nieporównywalnie ważniejszy niż wówczas. Wtedy był ciekawostką, a teraz okazuje się on fundamentem tego, jak to wszystko się może rozwinąć i w którą stronę pójść. W dobie rapowej pangatunkowej dominacji – po Skrillexie, Yeezusie i kolejnych falach hip-house’u; w momencie, w którym niszowi elektroniczni producenci robią beaty dla trapowych gwiazd, a EDM rzadko obywa się bez rymowanych gościnek.
One Man Army
Taki tytuł nosił utwór domykający soundtrack Spawna – kooperacja The Prodigy z gitarzystą Rage Against The Machine czy Audioslave, Tomem Morello. Za jednoosobową armię – pomysłodawcę, logistyka i producenta wykonawczego tych trzech albumów, o których tu piszę, robił natomiast Happy Walters. Będąc jednym z tysięcy zupełnie anonimowych, zakulisowych graczy na komplikowanej planszy amerykańskiego show-biznesu, człowiek ten był managerem Cypress Hill i House of Pain w kluczowych latach ich karier, zarządcą labeli Immortal i Realivity, a także… ofiarą dosyć dziwnego porwania, o którym rozpisywały się swego czasu plotkarskie media w Ameryce. Równolegle z branżą fonograficzną – od początku kariery zajmował go też przemysł filmowy, gdzie pełnił niekiedy rolę producenta, ale zazwyczaj zajmował się muzyką. Rolę kierownika muzycznego pełnił przy takich tytułach jak m.in. Big Lebowski, Szybcy i wściekli i Sposób na blondynkę, Godziny szczytu, Bad Boys i Krzyk 2, Pret-a-porter, Rzeczy, które robisz w Denver będąc martwym i – ! – Kręglogłowi. I choć większości tych ścieżek zupełnie nie pamiętam (no, dobra, kłamię – Here Comes the Hot Stepper u Altmana i Bob Dylan u Cohenów to ikoniczne wprost sceny), to za sprawą soundtracków do Judgement Night, Spawna i drugiego Blade’a, Happy Walters cichcem wdarł się na listę najbardziej progresywnie myślących producentów muzycznych przełomu wieków. A to, że sam nigdy żadnego numeru nie zarejestrował i jego personalia poznałem na długie lata po tym, jak się zasłuchiwałem w tych trzech krążkach, naprawdę nic mu nie odbiera. Wręcz jeszcze mu dodaje, bo – jak mówi stare streetowe porzekadło – big cats act silent.
Komentarze 0