Był pierwszym klientem potężnego Jorge’a Mendesa, wtedy jeszcze agenta na dorobku. Kiedy rodzisz się na Wyspie Św. Tomasza, gdzieś obok Afryki, na północ od równika, twoja droga do zostania cenionym menedżerem w Premier League jest abstrakcyjnie daleka. Nuno Espirito Santo nieszczególnie się tym faktem przejął.
Ten tekst pierwotnie powstał w sierpniu 2020 roku. Odświeżamy go, ponieważ Tottenham oficjalnie zatudnił Nuno Espirito Santo. Wprawdzie trochę rzeczy się od tego czasu pozmieniało, ale wiele nadal jest aktualnych.
Wataha wilków musi mieć osobnika, który jej przewodzi. Dzięki niemu stado czuje się bezpiecznie – wie, kiedy ruszyć na łowy, a kiedy uciekać w obliczu zagrożenia. Tutaj nie ma miejsca na dialog. Taki samiec alfa decyduje, kto w grupie ma przywileje, a kto jest od niej odsuwany. Brutalnie urządzony świat zwierząt został, oczywiście z nadaniem mu ludzkiego wymiaru, przeniesiony na Molineux, gdzie Wolverhampton Wanderers, czyli po prostu Wilki, próbują od dwóch lat odzyskać blask sprzed dekad, kiedy to stanowili groźną, bramkostrzelną ekipę i sięgali po mistrzostwa Anglii. Na czele tej watahy stoi Nuno Espirito Santo, który – jak sam przyznał – miał sporo czasu, by nauczyć się patrzeć na futbol w inteligentny sposób. W końcu zazwyczaj był rezerwowym bramkarzem.
ANGLICY NIEPOTRZEBNI
Gdy Wolves szczerząc kły weszli z impetem do Premier League, deklasując rywali na zapleczu elity, nikt nie spodziewał się, że tak szybko wstrząsną również hierarchiami jednej z najlepszych lig świata. Rok później już każdy przeciwnik liczył się z siłą tej kompaktowej, zbilansowanej drużyny, mocnej z tyłu i groźnej z przodu. Pierwszy sezon spędzony w Premier League był tak dobry, że finisz na siódmym miejscu zaowocował ofertą z Chelsea dla NES. Kibice mogli jednak odetchnąć z ulga, bo na Stamford Bridge ostatecznie sięgnięto po miejscową legendę, Franka Lamparda.
46-letni Portugalczyk jest w Wolverhampton integralną częścią wielkiego planu właścicieli. Ci chcą na Molineux Ligi Mistrzów. Nie bali się o tym głośno mówić, kiedy zespół grał jeszcze w Championship. Wizja zbudowania drużyny opartej na samych praktycznie obcokrajowcach nikogo nie przeraziła. Fani też szybko ucieszyli się z faktu, iż Wilki nie będą zespołem tak siermiężnym jak ten, który spadał z Premier League w 2012 roku (rok później był nawet w League One). Kojarzonym z główkami Stevena Fletchera i grą tak brzydką, jak najohydniejsze zakątki samego miasta Wolverhampton.
Wyniki rekompensują im dzisiaj to, że ostatnim Anglikiem, który zdobył bramkę dla Wolves jest Ryan Bennett, półtora roku temu. No i co z tego, skoro zamiast męczarni i degradacji można podziwiać dryblingi Adamy Traore, czy akcje dwójkowe Diogo Joty i Raula Jimeneza. Paszporty przestały mieć znaczenie, ludzie dostali igrzyska.
ŚLADAMI LEGENDY
Espirito Santo zastąpił w Wanderers Paula Lamberta, dziś menedżera Ipswich Town, kojarzonego zdecydowanie mocniej z grą w Borussii Dortmund niż dobrymi wynikami już jako trener. Ostatniego dnia maja 2017 roku szefowie Wolves podpisali z Portugalczykiem trzyletni kontrakt (teraz ma być przedłużony o kolejne trzy lata), nie przypuszczając zapewne, że jego praca przyniesie aż tak znakomite efekty. Dziś NES to postać kultowa wśród fanów, nic dziwnego, wspierany przez asystentów: Rui Pedro Silvę, Julio Figueroę i Iana Cathro brodaty szkoleniowiec już nawiązał do najlepszych tradycji klubu. W latach 1953-61 legendarny Stan Cullis zapewniał Wilkom miejsce w pierwszej siódemce ligi, teraz NES i jego ekipa zrobili to już dwa raz z rzędu. Co ciekawe, siódme miejsce w obecnej kampanii przez wielu zostało odebrane jak porażka. To najlepiej świadczy, za jak mocny zespół uważa się WW.
Klub z Molineux szukał menedżera idealnego, zaczynało to trochę przypominać karuzelę włączoną na najwyższe obroty, jaką oglądaliśmy w Watfordzie. Od odejścia Micka McCarthy’ego w 2012 roku, szefowie Wolves zatrudnili sześciu kolejnych menedżerów, którzy nie spełnili pokładanych nadziei. Siódemka okazała się szczęśliwa. Niewiele osób o tym pamięta, ale NES rezygnował z posady w Valencii, by ustąpić miejsca... Gary’emu Neville’owi. Ten ostatni, znakomity ekspert telewizyjny, okazał się trenerską fajtłapą. Po raz kolejny wygrała teoria, w myśl której dobry piłkarz to nie zawsze dobry trener. Neville przekonał się o tym jeszcze mocniej, gdy los popchnął Espirito Santo do Anglii, gdzie na jego ziemi Portugalczyk pokazał wielką klasę i dziś uchodzi za jednego z najlepszych w swoim fachu w całej Premier League.
A przecież jeszcze nie nawiązał do swoich największych sukcesów. Z Valencią zakwalifikował się do Ligi Mistrzów, w tych samych rozgrywkach prowadził FC Porto. Ma naprawdę dobre CV. Nie zawsze pracował w dużych i bogatych klubach. Z Rio Ave dotarł dwukrotnie do finału Pucharu Portugalii, w obu przypadkach uznając wyższość Benfiki Lizbona.
KRÓL PRZERWY
Szukał swojego miejsca na ziemi, nigdzie nie mógł go długo zagrzać. W Valencii sam rzucił ręcznik. Choć chciano, by został w klubie dłużej, odszedł, bo zobaczył, że z tej drużyny nie jest w stanie już więcej wycisnąć. Z Porto go zwolniono, bo zrobił tam rzecz niedopuszczalną – nie zdobył trofeum. Znał dobrze wymagania, jakie stawia słynny klub, przecież sam w nim grał. To Jose Mourinho ściągnął go z Deportivo za 3 miliony euro. Zostało sporo miłych wspomnień, choćby triumf w Klubowych Mistrzostwach Świata. Zdobył ze Smokami, jako piłkarz, i Ligę Mistrzów, i Puchar UEFA. A że nie grał w finałowych meczach? Cóż, szykował się już wtedy do innej roli. Obserwował. Zapamiętywał i notował istotne informacje. Tak samo było podczas EURO 2008, gdzie nie wystąpił w choćby jednym meczu. Zawsze w cieniu. W reprezentacji Portugalii nie było mu dane zadebiutować. Jeden mecz w U-18, trzy spotkania w U-21, pięć w U-23 – wyglądało to tak, jakby jego przeznaczeniem było tylko dotykanie wielkiej piłki, ale bez pełnego zanurzenia w tych emocjach.
Espirito Santo to król przerwy. Tej w meczu. Kwadrans wystarczy mu w pełni, by wpłynąć na grę zespołu, odmienić ją. Niewielu menedżerów w Anglii potrafi tak znakomicie docierać do umysłów piłkarzy jak Portugalczyk. To zdumiewające, ale przedmeczowe odprawy w jego wykonaniu nie są tak skuteczne, jak skondensowane wskazówki w stresie i na zmęczeniu, gdy trzeba działać z chirurgiczną precyzją, nie mając czasu. Złośliwi żartują, że gdyby NES nie musiał korygować biegu zdarzeń, ale od razu wprawił maszynę w pomarańczowych koszulkach w dziki pęd, Wilki już miałyby miejsce w Top 4.
73 procent bramek zdobytych przez jego zespół w obecnym sezonie to efekt dobrej gry w drugich połowach meczów. Niesamowita czujność w defensywie, wzmożona także w drugich odsłonach (tylko 14 straconych bramek). Atutem NES jest bardzo silna psychika, co potrafi przełożyć na zespół. Od kiedy Wilki awansowały do elity, potrafiły wyszarpać przeciwnikom aż 35 punktów w meczach, w których przegrywały. Nigdy nie możesz uznać za pewnik, że ich pokonałeś.
A wszystko to za sprawą niewielkiej grupy ludzi. Wataha Espirito jest zwarta, ma ją pod kontrolą. W minionym sezonie ligowym zaufaniem obdarzył dwudziestu graczy. Jeśli wskoczysz do jedenastki, jesteś królem, ale gdy zawalisz – idziesz w odstawkę i musisz walczyć. Jak w naturze. Musisz też wierzyć w jego koncepcję i plan, bo tylko dobry strateg jest w stanie zmierzyć się z kampanią trwająca od ponad roku – przecież Wolves zaczęli ten sezon 25 lipca 2019, kwalifikacjami do Ligi Europy.
UDAWANIE PIJANEGO
Cokolwiek robi, ma pełne poparcie właścicieli. Już wiedzą, że świetnie wybrali. Gdy Wilki kroczyły bez porażki od września do grudnia (11 meczów), śrubując najdłuższą taką serię od lat 60. ubiegłego wieku, już szukał sposobu na to, by grać jeszcze lepiej. Remisy wcale go nie zadowalają, jest ciągle nienasycony i nie podnieca go fakt, że jako pierwszy opiekun Wolves w erze Premier League zdobył statuetkę dla Menedżera Miesiąca. Kiedy jednak dwa razy w sezonie pokonujesz Manchester City, to nie musisz mieć kompleksów.
Zawsze był zdeterminowany, by dopiąć swego. Jak wtedy, gdy zapragnął odejść z Vitorii Guimaraes. Był wówczas młodym bramkarzem, a Antonio Pimenta Machado – władczym prezesem. Powiedział młokosowi: – Jeśli ktoś wyłoży za ciebie milion dolarów, możesz iść.
Pewien rzutki agent miał chytry plan. Dowiedział się, gdzie kolacje jada każdego dnia Augusto Cesar Lendoiro. NES opowiadał o tym na łamach „Guardiana” w rozmowie z Sidem Lowe. – Jorge wiedział też, o której dokładnie prezes Deportivo opuszcza klub. Wychodził z budynku i szedł do restauracji oddalonej o sto metrów. Jorge tam był i szedł za nim. Pojechał z Portugalii, dwie i pół godziny za kółkiem dla stu metrów, ale wiedział, że tych sto metrów to złoty strzał. Potem wracał dwie i pół godziny, by dać mi odpowiedź. Zgodzili się. Milion dolarów.
Pimenta Machado zaśmiał się tylko i powiedział, że zmienił zdanie. – A jednak chcę pięć milionów – wypalił. Espirito Santo był bezradny, ale nie Mendes. Wymyślili niecny plan. Ściągnęli prezesa Vitorii do pokoju bramkarza i zainscenizowali bałagan, zaś sam Nuno udawał faceta po ostrym melanżu. Mendes powiedział prezesowi, że szkoda oferty, bo zawodnik schodzi na złą ścieżkę.
Gdy Pimenta Machado zobaczył Nuno, wypalił do agenta: – Zabieraj go stąd jutro i nie pozwól, żeby przechodził testy! Dużo zachodu jak na cztery mecze ligowe, jakie NES rozegrał w Depor.
WSZYSTKO URODZIŁO SIĘ W ALPACH
Zawsze marzył o pracy w Anglii. Uwielbiał intensywność tamtejszej piłki i był przekonany, że prędzej czy później tam wyląduje. Wahał się, kiedy nadeszła oferta z Wolves, bo nie był pewien, czy ziarno, jakie chce zasiać, wyrośnie na specyficznej glebie w Championship. Gdy wreszcie zdecydował się podbić Wyspy Brytyjskie, mógł poczuć to co jego dziadek, kiedy przybił łodzią do brzegu niewielkiej miejscowości, gdzie żyła babcia Nuno. Pochodził z Afryki, a rzecz działa się w Portugalii. Ludzie po raz pierwszy zobaczyli czarnoskórego człowieka.
Nuno postanowił, że najpierw nauczy się języka angielskiego, na tyle dobrze, by móc komunikować się z ludźmi. Chciał korzystać z prostych środków przekazu. Należy do tej grupy menedżerów, których piłkarze się boją, ale zarazem ich podziwiają. Czyli idealny balans. Patrzył z bliska na pracę Jose Mourinho i dużo z tego wziął. Imponował mu spokój rodaka, który potrafił powiedzieć na odprawie: „Ten mecz wygramy”. I tyle. Oczywiście wygrali.
W Szkocji, gdzie robił trenerskie papiery, nauczył się szacunku do legend. Przed każdym kursem, dla wyciszenia zgromadzonych przyszłych szkoleniowców, puszczano jakiś film. Na przykład 50 najlepszych goli z lat 80. Kursantom opadały szczęki na widok cudownych trafień Johna Barnesa i innych napastników. Można było zaczynać zajęcia.
Gdy objął stery w Wolves, zabrał drużynę do Austrii. W Alpach narodziło się to, co do teraz funkcjonuje jak należy. Espirito Santo stworzył coś w rodzaju zamkniętej twierdzy. Ciężka praca przez dziesięć dni. Zero wywiadów. Piłkarz stał o metr za daleko niż on tego wymagał. Jeszcze raz. Opisywał to na łamach The Athletic Tim Spiers, w tekście, w którym szukał pierwszej iskry ognia, jaki potem wybuchł. Nuno Espirito Santo nie chce go stracić. Symbolizują go płomienie, które buchają na Molineux przed każdym domowym meczem rozgrywanym wieczorem.
U podnóża Alp obieżyświat Nuno nie chciał, by jego zawodnicy wspięli się na szczyty gór. Chciał, by nauczyli się grać w piłkę. Wbijał im do głów dwa systemy: 1-3-4-3 (gdy atakują) i 1-5-4-1 (gdy bronią). Każdemu przypisał rolę. Powtarzał, że ufa wąskiej grupie, bo wtedy łatwiej wypracować automatyzmy. Czy rozumie tych, którzy nie grają? Pewnie, i to znakomicie, przecież sam wiecznie przesiadywał na ławce. I wie, że nie on zdobywał trofea, robili to koledzy, którzy po prostu mieli większe umiejętności. Dlatego u niego zawsze grają najlepsi. Tylko z nimi być może któregoś dnia spełni sen właścicieli klubu o mistrzostwie Anglii i podboju Europy.
