Siła sióstr i pop-feminizm. Recenzujemy „Czarną Wdowę”

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Black Widow
fot. Disney

Nie tylko pierwszy kinowy film Marvela od czasu Spider-Man: Far From Home z 2019 roku. Pożegnanie Natashy Romanoff to zarazem udany początek czwartej fazy komiksowego giganta.

Nawet jeśli Czarna Wdowa nie jest dziełem doskonałym. Wakacyjny blockbuster to obraz niepozbawiony wad, jednak wykorzystujący swój potencjał. Bo rozstanie Natashy Romanoff z MCU to przecież nie żaden art-house czy kandydat do festiwalowych pokazów. Stajnia Marvela ma dostarczać niezobowiązującej rozrywki i generować gigantyczne przychody. Miło, kiedy stara się zrywać z superbohaterskimi schematami i nieustannie poszerza uniwersum. Niezależnie czy chodzi o całkowicie nowe wątki, czy uzupełnianie historii spin-offami.

I taka jest rola Czarnej Wdowy. Filmu przesiąkniętego akcją, puszczającego oczko w stronę szpiegowskiego kanonu i - miejscami na siłę - próbującego być popkulturowym, feministycznym statementem. Trzeba przyznać, że z różnym skutkiem, ale pochwały należą się już za samo podjęcie tematu. Stonowane, bo ostatni avengersowy film Scarlett Johansson nie ustrzega się klasycznych błędów.

Ale od początku. Nad kinową Czarną Wdową ciążyło fatum. Prace nad pierwszymi konceptami zaczęły się już w 2004 roku. Później zostaliśmy zasypani poszczególnymi fazami komiksowego panteonu. Pojawiały się nowe rasy, odległe galaktyki i coraz to groźniejsi złoczyńcy. W tym całym zamieszaniu zabrakło należytej ekspozycji dla Natashy Romanoff. Superbohaterki, która poza debiutem w drugim Iron Manie i występami w szeregach Avengersów nie otrzymała autorskiej wizytówki. Doczekała się dopiero, gdy Thanos wymazał życiorysy milionów ludzi z kart alternatywnej historii. Pomijając więc wszelkie kwestie logistyczne i związane z przeciągniętą do granic możliwości produkcją: dobrze, że Scarlett Johansson pożegnała się z Marvelem w tak widowiskowy sposób.

W wyreżyserowanym przez Cate Shortland filmie dostajemy wszystko, czego powinniśmy się spodziewać po letnim blockbusterze. Tak upragnionym przez post spowodowany pandemicznym zatrzaśnięciem kinowych wrót. Jest w Czarnej Wdowie scena, w której bohaterka - oddając się wieczornemu seansowi - cytuje z głowy kwestie z kultowego Moonrakera. Hołd dla bondowskiej spuścizny przekłada się też na widowisko. Otwarcie czwartej fazy to oczywiście nieskomplikowana konstrukcja i brak pogłębionych portretów psychologicznych. Ale kto by na to zwracał uwagę w produkcji, która jest maszynką do robienia hajsu. W zamian otrzymaliśmy karkołomne pościgi ulicami Budapesztu, partyzancki najazd na więzienie gdzieś pośrodku Syberii czy finałowy segment, rozgrywający się w podniebnej bazie. Być może to długi detoks od Marvela, ale efekty specjalne robią ogromne wrażenie. Sekwencje pojedynków z Taskmasterem w pełni zadowalają, a technologiczne nowinki i wybuchające pojazdy pozwalają na odstresowanie się bez aktywnego udziału szarych komórek.

Black Widow
fot. Disney

Miejscami Mission Impossible, miejscami James Bond, a miejscami niezobowiązujące buddy movie. Dwa zdania wypada poświęcić chemii pomiędzy Natashą a jej przyszywaną siostrą - Yeleną. Nie dość, że Florence Pugh wjechała z buta do marvelowskiego uniwersum, to jeszcze świetnie skumała się z Johansson. Jest znakomite flow, jest seria prostych, ale zabawnych żartów. Najlepiej widać to w scenie, kiedy siostrzany duet wchodzi do sklepu w poszukiwaniu opatrunków. Yelena nie stroni od krytyki w stronę popularnej Natashy. Kpi z wysublimowanych poz, okładek magazynów i nieustannego grania heroski. Rzuca: jesteś pozerką, żeby podczas finałowej rozpierduchy wpaść w te same sidła. Daleko tej autoironii do dekonstrukcji superbohaterskiego etosu z The Boys czy Legionu, ale plus za podjęcie próby.

Zresztą humor Czarnej Wdowy to zdecydowanie ten lepszy humor w dorobku Marvela. Pozornie niełatwa sytuacja, bo ile już znamy oklepanych gagów o patchworkowej, niedoskonałej rodzinie. I jasne, zdarzają się do bólu sztampowe teksty, ale przez większość seansu nie ma poczucia żenady. Duża w tym zasługa aktorskiego tria Johansson-Pugh-Harbour, do których dołącza - pozornie wycofana - Rachel Weisz. Gwiazdor Stranger Things zalicza tutaj komediowe show, a jego Alexei Shostakov aka Red Guardian to groteskowe odbicie Kapitana Ameryki. I nawet, jeśli większość dialogów pomiędzy ojcem a siostrami sprowadza się do kanonu daddy’s issues - jest to zrobione z odpowiednim biglem.

Black Widow
fot. Disney

Innym wątkiem, który ewidentnie starali się wyróżnić twórcy, jest feminizm. Od lat trwa dyskusja na temat obecności kobiet w kinie: zarówno tym niezależnym, gdzie sytuacja wygląda lepiej, jak i mainstreamowym. Pomagają w tym medialna presja i próba rozbicia skamieniałych hollywoodzkich struktur. Raduje wielki sukces Chloé Zhao, która po Nomadland również usiadła za sterami marvelowskiego hitu: Eternals.

To jak z tą progresywnością w Czarnej Wdowie? Fakt, jest tu pokaz siostrzanej koalicji, a zmanipulowane przez bezwzględnego Dreykova wdowy dokonują na nim słodkiej zemsty. Cały koncept zabójczych wojowniczek sprowadza się do wyprania mózgów przez radziecki odpowiednik programu MK Ultra. Wyrywają się z okowów patriarchatu, którego symbolem jest Czerwona Sala i jej patologiczne zasady. Ale poza rozpracowaniem sowieckiej organizacji, Yelena i Natasha regularnie sprowadzają na ziemię przybranego ojca. Rubaszny - i celowo irytujący - Red Guardian dostaje punche za punchem. I słusznie, bo wpisuje się w archetyp wiecznie nieobecnego, ale wszystkowiedzącego opiekuna.

Black Widow
fot. Disney

Problem w tym, że całość osiąga średni poziom wiarygodności. Co z tego, że Disney wyprodukuje postępowy blockbuster, skoro to nastawione na aplauz zagranie marketingowe. Podobne wątpliwości pojawiają się przy biseksualności Lokiego. Jak w memach o wielkich korporacjach z tęczowym logiem na Pride Month. Robią to niemalże wszyscy, ale co z realnymi działaniami na korzyść dyskryminowanych? Co zostanie z tej internetowej solidarności? Możecie odpowiedzieć sobie sami.

Podsumowując: trzeba się cieszyć, że film wyreżyserowała kobieta, że to one są głównymi bohaterkami Czarnej Wdowy. Byle ze świadomością, że to nie oznacza odhaczenia problemu w Hollywood, a raczej stanowi umiejętne mydlenie oczu. Z drugiej strony: jest to pewnego rodzaju jaskółka zmian, bo bez takich filmów wciąż mówilibyśmy o kompletnej ignorancji. A pamiętajmy, że postać Wdowy z początku ubiegłej dekady była niczym innym, jak tylko obiektem westchnień kolegów z superbohaterskiej branży. W tym aspekcie lekcja została odrobiona, a progres jest zauważalny.

Black Widow
fot. Disney

Odkładając kwestie światopoglądowe i prostoty scenariusza: Czarna Wdowa broni się jako letni akcyjniak z komediowymi akcentami. Oczywiście, że dostajemy powtarzalne sekwencje i oklepane motywy, ale Natasha Romanoff w widowiskowy sposób żegna się z uniwersum. Na jej miejsce przychodzi charyzmatyczna, nieszczypiąca się w język Yelena Belova. Bohaterka, która - w kontekście sceny po napisach końcowych - dostanie w przyszłości większe pole do popisu.

Bo przecież świat Marvela to, od pewnego czasu, nie tylko wielki ekran. Czarna Wdowa zarobiła pokaźną sumę $ 60 mln dolarów na samym Disney+. A cameo - debiutującej w Falconie i Zimowym Żołnierzu - Valentiny Allegry de Fontaine zwiastuje kolejne przecięcie się serialowego uniwersum z kinowym. W drodze na platformę jest przecież historia Hawkeye’a - potencjalnego nemezis zadziornej wdowy. To tylko potwierdza, że disneyowskie seriale stanowią nie tylko przyjemne uzupełnienie, ale i pełnoprawną część głównej linii fabularnej MCU. Towarzysze, misja wykonana. Można spocząć i widzimy się na Shang-Chim.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz i deputy content director newonce. Prowadzi autorskie audycje „Vibe Check” i „Na czilu” w newonce.radio. W przeszłości był hostem audycji „Status”, „Daj Wariata” czy „Strzałką chodzisz, spacją skaczesz”. Jest współautorem projektu kolekcje. Najbardziej jara go to, co odkrywcze i świeże – czy w muzyce, czy w popkulturze, czy w gamingu.