Syntezatory mowy korzystające ze zdobyczy AI, deepfake’i i hologramy stają się coraz powszechniejsze. Czy zagrożą niezachwianej pozycji hollywoodzkich gwiazdorów?
Na tegorocznych Oscarach obyło się bez obyczajowych skandali i kontrowersyjnych werdyktów. Faworyt wyścigu po statuetki, wywrotowe Wszystko wszędzie naraz braci Daniels, spełnił pokładane w nim nadzieje, ostatecznie zdobywając siedem nagród. Na Zachodzie bez zmian Edwarda Bergera nie dało szans IO Jerzego Skolimowskiego, Guillermo del Toro dostrzeżono za sprawny retelling Pinokia, zaś twórców Avatara: Istoty wody – za bezkonkurencyjne efekty specjalne. Dziwić może jedynie, że członkowie Akademii zupełnie pominęli entuzjastycznie przyjęte Duchy Inisherin, Elvisa oraz Tár.
Oscary teraz…
Dodatkowych emocji szukano więc gdzie indziej. Polacy znaleźli je w pojawieniu się na szampańskim (tak, tym razem nie czerwonym) dywanie wspólnego dziecka Alicji Bachledy-Curuś i Colina Farrella, Henry’ego Tadeusza. Na scenie pojawił się za to żywy osiołek, a zaraz po nim – Elizabeth Banks z Kokainowym misiem, któremu niedawno poświęciła nie do końca udany film. Były też występy muzyczne: i Rihanna z ciążowym brzuszkiem, i naturalna Lady Gaga skradły show, ale czarnym koniem okazali się wykonawcy utworu Naatu Naatu z blockbustera RRR. To produkcja dobitnie potwierdzająca, że indyjska kinematografia bynajmniej nie kończy się na bollywoodzkich pląsach.
Wiele wzruszeń zapewnili też sami aktorzy i aktorki. Właściwie dla wszystkich nagroda okazała się nie być tylko zasłużonym sukcesem za role wymagające wielu poświęceń. Aby dojść na szczyt, musieli zmierzyć się z własnymi słabościami, stereotypami czy uprzedzeniami. Weźmy takiego Brendana Frasera, gwiazdę Wieloryba Darrena Aronofsky’ego. W adaptacji sztuki Samuela D. Huntera wystąpił po paśmie osobistych nieszczęść. Był molestowany przez niegdysiejszego prezesa Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej, Philipa Berka. Przeszedł serię operacji będących pokłosiem jego inwazyjnych występów w dochodowych akcyjniakach. Wpadł w depresję i przez kilka lat na próżno było go szukać na dużym ekranie. Wybaczcie patetyczność, ale kiedy przy owacjach na stojąco wychodził na scenę, trudno było nie pomyśleć, że zwyciężył jako aktor, ale też jako człowiek. Przejmująca była też sama jego przemowa, podczas której nie powstrzymał łez.
…i Oscary przyszłości
Po takim wstępie pora na eksperyment myślowy. Wszyscy wiemy, jak wyglądają Oscary, a do tego teraz mamy je na świeżo w pamięci. Spróbujmy wyobrazić sobie tę samą galę za kilkadziesiąt lat. Technologia poszła do przodu, dlatego Akademia ustanowiła nowe kategorie, na przykład filmy VR. Zmiany dotknęły też branżę aktorską. Prymu nie wiodą teraz żywi profesjonaliści, ale roboty i hologramy. Dzięki tym drugim młodsze pokolenia widzą, jak z nowymi wyzwaniami radzi sobie Marilyn Monroe albo Greta Garbo. Deepfake’i pozwalają też na imitowanie głosu nieodżałowanych gwiazdorów i to właściwie w każdym języku, jaki sobie wymyślimy.
Spróbujmy wyobrazić sobie tę samą galę za kilkadziesiąt lat. Technologia poszła do przodu, dlatego Akademia ustanowiła nowe kategorie, na przykład filmy VR. Zmiany dotknęły też branżę aktorską. Prymu nie wiodą teraz żywi profesjonaliści, ale roboty i hologramy.
Taka wizja przyszłości kina na razie brzmi jak futurologiczna mrzonka. Wystarczy jeszcze raz wrócić do tegorocznej gali i przypomnieć sobie, ile szczerości kryło się w wystąpieniach wspomnianego Frasera albo Ke Huy Quana. Aktorzy od zawsze stanowili fundament kultury hollywoodzkiej, inspirując, szokując i przyciągając tłumy fanów. Ola Cywka, założycielka warszawskiej agencji Jump, która reprezentuje ich na co dzień, jest dlatego raczej spokojna o tę profesję. Technika idzie do przodu w każdej dziedzinie, również w filmie, ale uważam, że nawet najlepiej zaprojektowany program nie jest w stanie zastąpić prawdziwych emocji i wrażliwości człowieka. Mimo tego, że powstały już różne produkcje z użyciem AI, w których zagrały twarze gwiazd, podchodziłabym sceptycznie do tego rodzaju zabiegów – mówi.
James Dean wiecznie żywy
Przemysł filmowy, podobnie jak lwia część gałęzi gospodarki, uważnie bada jednak możliwości związane z wykorzystaniem nowych technologii. W przypadku aktorstwa poszukiwania te odbywają się na kilku polach. Jednym z nich rzeczywiście okazuje się wskrzeszanie tych, których Hollywood zdążyło pożegnać kilka dekad wcześniej. Jesienią 2019 roku kontrowersje wywołały reżyserskie plany Antona Ernsta i Tati Golykh. W ich dramacie Finding Jack, adaptacji powieści Garetha Crockera osadzonej w czasach wojny wietnamskiej, drugoplanową rolę miał zagrać James Dean. A właściwie jego wygenerowany na podstawie archiwaliów sobowtór, bo Amerykanin zmarł w 1955 roku. Duet twórców zapytany przez portal The Hollywood Reporter o to, skąd taka decyzja castingowa, odpowiedział, że nie udało mu się znaleźć lepszego kandydata. Jednocześnie stwierdził, że uzyskał zielone światło na produkcję od spadkobierców aktora. Czujemy się zaszczyceni, że jego rodzina nas wspiera. Podejmiemy wszelkie środki ostrożności, żeby zapewnić, że spuścizna Deana pozostanie nienaruszona – dodał Ernst.
Granie na sentymentach widzów
Realizacja Finding Jack stanęła w miejscu. Ekranizacja nie jest jednak odosobnionym przypadkiem. Nie trzeba szukać długo: Paul Walker pojawił się już pośmiertnie w siódmej części Szybkich i wściekłych, a Philip Seymour Hoffman w Igrzyskach śmierci. Kosogłos. Część 2. Materiały zarejestrowane jeszcze za życia Carrie Fisher przydały się do odmłodzenia jej wizerunku jako księżniczki Lei w Gwiezdnych wojnach: Skywalker. Odrodzenie. W każdym z tych przypadków pracę z aktorami na planie przerwała jednak ich przedwczesna śmierć. Technologię wykorzystano tu po to, żeby zachować ciągłość fabularną i nie musieć przepisywać scenariusza. Pomysłowi Ernsta i Golykh bliżej za to raczej do współczesnych reklam, w których wystąpili Fred Astaire, Audrey Hepburn i Bruce Lee. Jasne, te projekty można odczytywać jako hołd złożony ponadczasowym postaciom. To jednak przede wszystkim granie na sentymentach widzów, upatrujące zysku w nostalgii za dobrze znanymi twarzami.
Łatwo zakwestionować słuszność takich zabiegów. Ich pomysłodawców można oskarżyć o niedawanie szansy młodym aktorom, wyposażonym w charyzmę, zapał do pracy i całą gamę umiejętności scenicznych. Trudno jednocześnie zarzucić im działanie wbrew prawu. Wykorzystywaniem wizerunków zmarłych gwiazd w Stanach Zjednoczonych zajmuje się choćby firma CMG Worlwide. Za odpowiednią sumę można skontaktować się ze spadkobiercami wspomnianego Deana, Ingrid Bergman albo astronoma Neila Armstronga. Klienci najczęściej pytają o zgodę na wykorzystanie archiwalnych materiałów z nimi w roli głównej, ale technologia pozwala dziś na ich gruntowną, skuteczniejszą modyfikację. Dzięki wideo i zdjęciom można odwzorować głos, mimikę i gestykulację zmarłych. Czasami – jak zauważają w felietonie dla Variety prawnicy Martin Skladany i Mark Bartholomew – gotowy rezultat wywoła u widzów dyskomfort pokrewny zjawisku doliny niesamowitości. Wraz z upływem czasu problem ten najpewniej zostanie jednak rozwiązany i – przynajmniej tak przewidują eksperci – nie wywoła szerszego buntu publiczności.
Fikcyjni statyści i bezpieczeństwo bohaterów
W kinie zaczyna też upowszechniać się deepfake – technika łączenia fotografii ludzkich twarzy przy wykorzystaniu uczenia maszynowego. Gotowy rezultat, najczęściej będący ruchomym obrazem, do złudzenia przypomina faktycznie zarejestrowany film. Jego wiarygodność stwarza pole do licznych manipulacji, czego ofiarą padali już liczni politycy, w tym Barack Obama, Nancy Pelosi czy Donald Trump. W dobie fake newsów rozprzestrzeniających się z prędkością światła takie próby dyskredytacji bywają groźne. Rok temu w sieci pojawiło się nagranie, na którym prezydent Ukrainy, Wołodymyr Zełenski, rzekomo wzywa żołnierzy do kapitulacji. Nie trzeba specjalnie przekonywać, że nic takiego tak naprawdę nie miało miejsca.
Deepfake przydaje się filmowcom w odmładzaniu starszych aktorów i wspomnianym wskrzeszaniu tych, którzy sami nie pojawią się już na planie. Disney już w 2020 roku chwalił się, że opracowana przez niego technologia generuje obrazy o wyższej rozdzielczości, a do tego jest coraz korzystniejsza finansowo. W głośnym serialu Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy użyto jej do multiplikacji liczby statystów, co na pierwszy rzut oka było prawie niezauważalne. Pojawiają się też i takie przypadki, gdy wykorzystanie nowoczesnego narzędzia okazało się niezbędne ze względów bezpieczeństwa. Kojarzycie reportaże telewizyjne, których bohaterowie mają zmodulowany głos, co uniemożliwia ich identyfikację? Podobny cel przyświecał Davidowi France’owi, twórcy nominowanego do Oscara dokumentu Witamy w Czeczenii. To opowieść o grupie uchodźców z tytułowego regionu południowej Rosji, gdzie dochodziło do prześladowań społeczności LGBTQ+. W wyniku narastających represji bohaterowie zostali zmuszeni do przeprowadzki. Reżyser mógł zamaskować twarze portretowanych osób w konwencjonalny sposób, ale czuł, że zatrudnianie aktorów do inscenizacji albo wyciemnianie kadrów odrze całą historię z autentyczności. Deepfake’i sprawnie wyrażały emocje, a jednocześnie zapewniały tak kluczowe w tym przypadku bezpieczeństwo.
Między prawdą a ściemą
Na pierwszy rzut oka, kiedy widzowie wiedzą, że mają do czynienia ze sztucznie generowanymi obrazami, a po drodze nie pojawiła się żadna skucha natury prawnej, wszystko jest więc pod kontrolą. Tegoroczny serial produkcji ITV, Deep Fake Neighbour Wars, w którym pojawiają się cyfrowe sobowtóry Stormzy’ego, Simona Cowella czy Idrisa Elby, nie wzbudził wiele kontrowersji. Od początku sygnalizowano bowiem, że jest nierzeczywistym pastiszem korzystającym ze zdobyczy technologii. Wskazówka dotycząca oddzielenia fikcji od prawdy nie zawsze pada jednak wprost, o czym wiele mówi przykład najnowszej produkcji Morgana Neville’a.
Jak sama jego nazwa wskazuje, W drodze. Film o Anthonym Bourdainie stanowi hołd złożony niedawno zmarłemu szefowi kuchni, prezenterowi telewizyjnemu i autorowi książek. W kilku scenach usłyszymy tu kwestie mówione przez Amerykanina, chociaż za życia nigdy nie powiedział ich na głos. Tak naprawdę wypowiada się za niego syntetyczny lektor bazujący na działaniu AI, który imituje charakterystyczną frazę kucharza dzięki przyswojeniu tysięcy nagrań z jego udziałem. Nie jest to wyraźnie sfałszowane ani też wyraźnie prawdziwe, a fakt, że były to napisane przez niego słowa, jeszcze bardziej to zamazuje – mówiła w rozmowie z magazynem New Yorker danolożka i dziennikarka Karen Hao. Czuję, że ludzie zadają sobie teraz pytanie: Ile razy myślałem, że coś na pewno jest prawdziwe, ponieważ pewnie powiedziałaby to osoba X, a w rzeczywistości zostało to sfabrykowane? – spekulowała. W przypadku filmów fabularnych, gdzie od początku mamy do czynienia z fikcją, taki problem nie zachodzi. Na polu produkcji dokumentalnych może jednak rodzić podobne wątpliwości co wspomniany deepfake Zełenskiego.
Dubbingowa wieża Babel
Przy stworzeniu W drodze. Filmu o Anthonym Bourdainie posłużono się techniką sztucznego generowania głosu. Dzięki niej ponownie mogliśmy także ponownie usłyszeć w pełnej okazałości Vala Klimera, który w 2014 roku przeszedł rozległą operację gardła. Badawczy start-up Sonantic zapewnia, że Amerykanin będzie mógł wykorzystywać nowe narzędzie przy kolejnych ekranowych wyzwaniach. To jednak ledwie wierzchołek góry lodowej, bo technologia szturmem wdziera się i do aktorstwa dubbingowego. Pionierem w tej dziedzinie zdaje się być założony cztery lata temu izraelski Deepdub. Założenie jej twórców jest proste. Program wykorzystujący uczenie maszynowe i sztuczne sieci neuronowe otrzymuje nagrania głosu danej osoby, najlepiej odizolowane od innych źródeł dźwięku. Identyfikuje jego tonację, barwę, odstępy między frazami oraz prędkość wypowiadania danych słów. W rezultacie powstaje model, który powie cokolwiek, co przyjdzie do głowy przyszłym posiadaczom. Co ważne, zrobi to także w języku, który nie był znany człowiekowi użyczającemu głosu. W taki sposób stworzono już hiszpańską ścieżkę dialogową thrillera Every Time I Die Robiego Michaela. W ubiegłorocznym filmie Fall Scotta Manna udało się zaś pójść nawet krok dalej. Aby mogli obejrzeć go widzowie poniżej 13 roku życia, firma Flawless stworzyła alternatywną wersję kwestii wypowiadanych przez bohaterów, w których nie padają wulgaryzmy. Aktorzy nie musieli ani wchodzić do studia nagraniowego, ani stać przed kamerą, bo skutecznie imitowano także ruch ich warg.
Monika Szomko, aktorka filmowa i dubbingowa, przyznaje, że podobne rozwiązania zaczynają funkcjonować w Polsce, choć na razie słyszała tylko o przemyśle gamingowym. Nie mogę zdradzać szczegółów. Powiem tylko, że miał to być remake pewnej produkcji. Twórcy zastanawiali się, czy uwspółcześnić technologicznie stary głos, czy jednak nagrać nowy, z inną aktorką. Nie wiem, na czym stanęło – przyznaje. Jako profesjonalistka wierzy jednak w siłę ludzkiej charyzmy. Doskonałym przykładem była sytuacja z głosem Mapy Google, Jarosławem Juszkiewiczem. Ludzie się zbuntowali [gdy miał zostać zastąpiony syntezatorem mowy – przyp. red.]. Mam cichą nadzieję, że i później będą się buntować. Każdy z nas – aktorów dubbingowych (i nie tylko zresztą) ma jakąś osobowość, charakterystyczne cechy. Choć technologia już teraz jest w stanie sama mówić głosami topowych aktorów, sądzę, że nie będzie w stanie tchnąć w nie prawdziwego życia – dodaje. To nie jedyny argument za sprzeciwem wobec sztucznej inteligencji działającej na tym polu. Jej modele generujące wiarygodne imitacje ludzkiej mowy wykorzystują setki tysięcy skrupulatnie zbieranych wypowiedzi, do których niekiedy nie mają praw. Stojące za nimi osoby, w tym profesjonalni aktorzy, nie otrzymują za nie jakiejkolwiek rekompensaty. – Wiem, że technologia AI ekscytuje. To jednak wysoce nieetyczne – zadeklarował na Twitterze Steve Blum, którego mogliśmy usłyszeć m.in. w anime "Cowboy Bebop" albo grze Mortal Kombat.
Pomoc, nie substytut
Gdy rozmawiam z różnymi osobami o potencjale płynącym z użycia nowych technologii, często dochodzimy do wspólnego wniosku. Niezależnie od tego, czy bierzemy na tapet kulturę, medycynę czy przemysł, uznajemy, że pionierskie narzędzia powinny wspierać pracę ludzi, ale nie wyprzeć jej do cna. Nie być substytutem, a pomocą. Ola Cywka wskazuje, że takim rozwiązaniem początkowo okazały się selftape’y. To nagrania tworzone przez aktorów w warunkach domowych. Zastępują stacjonarne castingi, co okazało się szczególnie przydatne w dobie pandemii COVID-19. Likwidują też barierę geograficzną i pozwalają na wybranie kandydata do roli z każdego miejsca na Ziemi. Obostrzenia epidemiologiczne jednak już za nami, tymczasem selftape’y się ostały. Spotkanie na zdjęciach próbnych stało się rzadkością i szansą dla naprawdę nielicznych. Zostało to z nami do dziś, w mniejszej lub większej skali i uważam, że aktorzy wiele na tym tracą – ocenia założycielka agencji Jump. Jej słowom wtóruje Szomko, wskazując, że wymagania techniczne dotyczące materiałów, które bywają jej stawiane, są coraz ściślejsze. Przeszło mi przez myśl, że niebawem będzie trzeba samemu cały film nakręcić, by w ogóle wziąć udział w castingu – dodaje.
Charakter przykładu przywołanego przez obie profesjonalistki można śmiało zestawić z rozwojem deepfake’ów czy wymyślnych efektów komputerowych. Obecność takich narzędzi w kinie może być nieunikniona, ba, nadać dziełu dodatkowych walorów. Technologia ostatecznie zjadająca swój własny ogon nie brzmi jednak jak wizja z radosnego solarpunku, tylko jak ponura dystopia. Trudno entuzjastycznie reagować na to, że Oscara miałby zdobyć nie ktoś pokroju autentycznego Frasera, a robot Erica, który wkrótce wystąpi w blockbusterze b. Trzymajmy więc kciuki za wiarę producentów w aktorów… i sami spróbujmy doceniać ich bardziej.
Komentarze 0