„Skinamarink”, czyli horror, któremu dacie na Filmwebie albo 2/10, albo 9/10

skinamarink cover.jpeg
fot. archiwum dystrybutora

To chyba najbardziej eksperymentalny film, jaki trafi do dystrybucji w polskich kinach po roku 1989.

Bez spojlowania, ale musimy was na to od razu przygotować. Jakieś 98% czasu trwania Skinamarink stanowią:

– statyczne ujęcia podłogi

– statyczne ujęcia ścian

– i statyczne ujęcia sufitu

Równocześnie napięcie jest cały czas na poziomie, do którego konkurencja nawet nie ma podjazdu. Chociaż... Nie zdziwimy się, jeśli będą tu tacy, którzy obejrzą i powiedzą, że nuda. Tu naprawdę mamy do czynienia z czymś zupełnie osobnym, czego jeszcze w kinie nie widzieliście.

Jest dom. Ważne, bo to główny bohater filmu. No więc jest dom, a w nim budzi się dwójka małych dzieci, rodzeńatwo. I odkrywają, że nie ma taty – gdzieś zniknął. Mama czasem jest, a czasem jej nie ma. Nie ma też drzwi ani okien, chociaż za moment znowu są, a potem zmieniają swoje miejsca. Tak samo jak meble, które nagle pojawiają się na ścianach albo suficie. I ten dziwny męski głos, nie wiadomo czyj, mówiący, że może wszystko. I odgłosy starych kreskówek. Wszystko wszędzie naraz.

107183173-1674586557687-Skinamarink_ProRes_Master00_14_42_01Still007.png.jpeg
fot. archiwum dystrybutora

Każdy bał się za dzieciaka wnętrz własnego domu czy mieszkania. Wizji tego, że niespodziewanie zostaje się w nim samemu, bez rodziców, cienie na ścianach są jakieś dziwne i te głosy za oknem też. Albo chrobotanie pod ścianą. Skinamarink bazuje na tych wspólnych strachach. Reżyser Kyle Edward Ball talent szlifował w sieci, wrzucając na YouTube'owy kanał Bitesized Nightmares krótkie filmy, nawiązujące do dziecięcych koszmarów; zresztą Skinamarink jest rozwinięciem jego krótkometrażowej fabuły Heck. Na swój pełnometrażowy debiut wydał jedyne 15 000 dolarów. Oszczędzał, na czym tylko się dało. Zdjęcia powstały w kanadyjskim Edmonton, a ściślej: w domu jego rodziców. Plan był oświetlany światłem z włączonego telewizora i małymi, nocnymi lampkami. Kilkoro aktorów, nie widać twarzy żadnego i żadnej z nich. Tylko tył głowy, plecy, stopy. Do takiego filmu nie potrzebowałem George'a Clooneya przed kamerą – żartował Ball w rozmowie z magazynem Vulture.

Efekt to film sprawiający wrażenie niedokończonego, złożony z dziesiątek rozproszonych, niepowiązanych ze sobą ujęć. Oczywiście jako dzieło jest stuprocentowo skończony, chodzi o to, żeby jak najbardziej wejść w głowę wystraszonego, kilkuletniego dziecka, które ma kłopoty z logicznym łączeniem przyczyn i skutków. Punkt widzenia kamery jest perspektywą raz jednego, raz drugiego dziecka, a dziwne rzeczy, łącznie ze znikaniem drzwi i okien, są czymś w rodzaju niezrozumienia otaczającego je świata, wizualną reprezentacją stanów umysłu. I właśnie dlatego na ekranie oglądamy tylko podłogi, ściany i sufity. To też dom, widziany oczyma ledwie odrosłego od ziemi szkraba.

skinamarink.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Na pewno seans Skinamarink jest doznaniem z gatunku ekstremalnych. Reżyser mocno dba o to, żeby niepokój trzymał widza przez całe sto minut, podsuwa nowe tropy, zmienia perspektywy, robi wszystko, żeby było jak najmniej przejrzyście. Wszystko to ma swój cel; chodzi o wytrącenie ze strefy komfortu i wepchnięcie oglądającego w rodzaj snu na jawie, co potęgują pojawiające się co i rusz trudne do zidentyfikowania odgłosy. Co chwila na ekranie pojawiają się stare, emitowane w TV animacje (reżyser skorzystał z tych dozwolonych do ogólnego użycia – choćby dlatego, że nie musiał za nie płacić), słychać nucone melodie. Zresztą Skinamarink to też tytuł znanej amerykańskiej piosenki dla dzieci.

Powiedzielibyśmy, że najlepiej Skinamarink oglądać późnym wieczorem, dzień po nieprzespanej nocy, ale to można byłoby zastosować do wielu innych produkcji nurtu slow cinema. Nurtu, stawiającego na długie, monotonne ujęcia i podświadome wprowadzanie widza w stan hipnozy, nurtu, do którego film Kyle'a Edwarda Balla jak najbardziej się zalicza. Zapomnijcie o scenariuszu, tu liczy się klimat klaustrofobicznej halucynacji, lo-fi starych taśm rodzinnych, retro horroru. Retro, bo film jest stylizowany na tanią, kręconą na ziarnistej taśmie produkcję z lat 60. lub 70.; w rzeczywistości powstał przy użyciu kamery cyfrowej.

skinamarink 1.jpeg
fot. archiwum dystrybutora

Film po raz pierwszy pokazano na montrealskim festiwalu filmowym Fantasia. Już od pierwszego pokazu zrobił się wokół niego ogromny szum, a Skinamarink ruszył w pochód po innych światowych imprezach filmowych. Momentalnie zainteresowali się nim dystrybutorzy; ostatecznie prawa wykupiła firma Shudder. Planowo premiera miała odbyć się w okolicach Halloween 2023, ale pech chciał, że podczas festiwalowego tournee ktoś nielegalnie skopiował Skinamarink, wrzucając go do sieci. Ludzie z Shudder szybko zmienili plany i tak obraz Kyle'a Edwarda Balla trafił do amerykańskich kin 13 stycznia, zarabiając w tydzień ponad 1.5 miliona dolarów. Bardzo pomógł w tym TikTok, gdzie poszczególne sceny stały się viralami. W polskich kinach pojawi się 10 lutego, ale uwaga – tylko na trzy dni! To odważna decyzja krajowego dystrybutora, firmy Velvet Spoon, mająca podkreślić unikatowość doświadczenia, jakim jest seans Skinamarink w kinie. Podkreślamy podwójnym wężykiem, żeby potem nie było płaczu – 10, 11, 12 luty. To jedyne okazje na upolowanie najgłośniejszego horroru 2023 roku na dużym ekranie.

Możliwe, że mocno was wynudzi. Ale jest też szansa, że wyjdziecie z sali jak otrząśnięci po festiwalu halucynacji. Ktoś powiedział, że Skinamarink to nie film, to portal do innego świata i naprawdę trudno o lepsze jednozdaniowe podsumowanie tego, czego będziecie świadkami.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0