Śladami „Do przerwy 0:1”. Kim był Adam Bahdaj i co po nim zostało?

Paragon.jpg

Warszawy Adama Bahdaja już nie ma. Na Woli, gdzie Paragon z Perełką kopali piłkę, deweloperzy urządzili wyścig, kto zbuduje wyższy wieżowiec. Nie da się znaleźć skupu butelek panny Kazi na Górczewskiej. „Gołębnik” też już dawno został połknięty. To, co zostało to pokolenia kibiców, które wyrosły na książce i filmie „Do Przerwy 0:1”. Ta historia ma już ponad pół wieku i wciąż żyje.

– Wiesz, co mnie uderzyło, kiedy pierwszy raz to przeczytałem? Że to było nasze życie! Nasze podwórko. Nasza Warszawa! – mówi Marian Tchórznicki, Paragon w serialu na podstawie książki Bahdaja. Poznaliśmy się dziewięć lat temu. Robiliśmy razem brutalną spowiedź dla Onetu, gdzie opowiedział jak film naznaczył jego życie. Parę lat później kręciliśmy podobną, choć krótszą opowieść, dla Canal+. W styczniu rozmawiamy znowu – tematem już nie sam Paragon, ale ogólnie Bahdaj i to, co po sobie zostawił.

Dotąd nie rozgrzebywaliśmy tej kwestii. Nie wypytywałem o fenomen autora i książki. A przecież mówimy o historii, która pielęgnowała miłość do piłki milionów Polaków. W czasach, gdy mecze oglądało się tylko w środy, a YouTube z Leo Messim nie był kwestią dwóch kliknięć, to ekipa „Syrenki” rozbudzała wyobraźnię. Kto z nas nigdy nie grał w turnieju dzikich drużyn, nie kłócił się o boisko i nie kombinował jak załatwić piłkę? Wszyscy chcieliśmy być jak Paragon.

– Pierwszy raz przeczytałem książkę, kiedy reżyser Stanisław Jędryka dał mi główną rolę – opowiada Tchórznicki. – Wypatrzył mnie gdzieś na Starym Mieście i stwierdził, że to muszę być ja. Że jestem wykapany Marian Tkaczyk. Zacząłem czytać i oszalałem. On opisał moje życie! „Huragan” kontra „Syrenka”, sprzedaż butelek, w ogóle zauważ, jak wtedy dzieciaki sobie radziły. Nie miałeś kasy, to latałeś z butelkami. Nie było siatek, to cerowałeś. Piłkę też musiałeś sobie skombinować i naprawić. Na wszystko trzeba było zapracować – dodaje.

– Ojciec miał świetny zmysł obserwatora – mówi Marek Bahdaj, syn autora „Do przerwy 0:1”. – Zawsze stał z boku, kiedy graliśmy z chłopakami i robiliśmy drużyny. Myślę, że mógł się tym zainspirować. Podchwycił atrakcyjny temat i dobrze to opisał. Dzisiaj, kiedy wracam do książki, widzę w niej dramaturgię. Sam tytuł trzyma nas w napięciu. Nie wiemy, jak to się skończy. Do przerwy jest 0:1. Ale przecież mecz trwa – dodaje.

ANI SŁOWA MATCE

Adam Bahdaj był kibicem sportu. Urodził się w Zakopanem, więc naturalnie kochał narty. II Wojnę Światową spędził na Węgrzech, gdzie uczestniczył w konspiracji. Tam też zaraził się literaturą. Czytał Marcela Prousta, tłumaczył węgierskich poetów. Gdy w 1946 roku przyjechał do Warszawy, rozpoczął współpracę m.in. z „Expressem Wieczornym”. Mieszkał na Mokotowie, ale weekendy spędzał na Konwiktorskiej.

– Był kibicem Polonii Warszawa – mówi Marek Bahdaj. – Wtedy to był klub na fali. Kibicowała mu cała stolica. Ale potem drużyna spadła do drugiej ligi. Władza stwierdziła, że sponsorem będzie biedna kolej. Zaczęły się problemy, dlatego potem chodziliśmy już na Legię. Ojciec umawiał się z pisarzem Józefem Henem. A ja byłem przy okazji – wspomina Bahdaj i za moment przywołuje historię ze Stadionu Dziesięciolecia, gdzie po meczu pierwszy raz napił się z ojcem piwa. – Panował piekielny upał. Ojciec chciał kupić dla mnie jakąś wodę albo oranżadę. Nie było jednak niczego innego niż piwo. Wtedy zaproponował układ: „Kupię ci małe piwo, ale ani słowa matce”. Miałem dwanaście lat. Szliśmy potem w kierunku parku Skaryszewskiego, a mnie strasznie plątały się nogi. Ojciec znowu powtórzył: „Żadnego słowa matce!”. Wtedy powiedziałem: „muka!”. Ojciec się wzdrygnął. Zaczął dopytywać, co to. A to był jakiś szkolny slang, słowo, które znaczyło wszystko i nic. Czasem się tak mówiło, ale nikt nie wiedział, o co chodzi. Kilka lat później znalazłem „mukę” w książce „Stawiam na Tolka Banana”. Powtarzał je Filipek, jeden z bohaterów. Poczułem się dziwnie. Ale jednocześnie miło, bo to tak jakbym sam współtworzył książkę!

HOTEL BRISTOL

Józef Hen, wybitny pisarz, Bahdaja znał ponad 30 lat. Przemawiał na jego pogrzebie w 1985 roku. Poznali się w Pałacu w Oborach, słynnych Domach Pracy Twórczej, gdzie postawały dzieła m.in. Hłaski, Tyrmanda i Wańkowicza. Bahdaj miał wtedy wyraźnie pod górę. Był czas, że pisał kryminały pod pseudonimem Dominik Damian. Jedna z jego pierwszych książek o Łemkach została skrytykowana przez Jerzego Putramenta, guru środowiska literackiego lat 50-tych.

Kiedy pytam o to Józefa Hena, mówi wprost: – To wynikało z zazdrości. Putrament nie mógł znieść, że Adam ma takie powodzenie u kobiet. Był przystojnym Góralem. Potrafił rozmawiać z kobietami. Po książce o Łemkach i krytyce, jaka go spotkała był w złej sytuacji psychicznej. Zaproponowałem, żeby napisał coś narciarskiego. Przyniósł mi maszynopis i od razu mnie to uderzyło. Nikt tak nie pisał o nartach i górach. Można powiedzieć, że trochę go zainspirowałem. Kilka lat później wydał „Do przerwy 0:1” i od tego momentu dostał drugie życie. Widziałem w nim, że w końcu odnalazł siebie. Obaj mieli do siebie zaufanie. – Często rozmawialiśmy o piłce. Adam opowiadał, że w czasie okupacji na Węgrzech normalnie chodził na mecze. Na Legii może byliśmy raz. Wydaje mi się, że to z nim oglądałem spotkanie, w którym wspaniały Kazimierz Górski strzelił piękną bramkę z dystansu. Przypomina mi się jeszcze historia, jak przybiegła do mnie Bahdajowa, mama Marka i pyta, gdzie jest Adam. Akurat Dom Książki wypłacił mu 50 tysięcy złotych. To były czasy, że płacono z góry. Redaktor naczelny tygodnika „Świat” zarabiał wtedy 8 tysięcy, a Bahdaj miał jednorazowo 50 tysięcy. Bahdajowa bała się, że to przepije. Myśmy wiedzieli, gdzie on jest. Siedział w Bristolu. Pobiegliśmy tam z żoną i sprawdziło się do do joty. Miał wypchane kieszenie banknotami. A najlepsze jest to, że Bahdajowa, jak to zobaczyła, to zamiast ściągnąć go za fraki do domu, to sama przysiadła się do stołu i pili razem – dodaje Hen.

Bahdaj.jpg

NOSTALGIA

Bahdaj wydał ponad 50 powieści. Wiele z nich, jak wspomniane „Stawiam na Tolka Banana”, czy m.in. „Wakacje z duchami”, stały się potem hitami telewizji. A wszystko tak naprawdę zaczęło się od „Do przerwy 0:1”, pierwszej książki, która dzieje się w Warszawie. Na obszarze tzw. Dzikiego Zachodu, czyli zgliszcz przy ulicach Górczewskiej, Towarowej i Leszno, obserwujemy chłopców, dla których piłka jest w życiu wszystkim. Wielu z nich, jak Paragon wychowuje się bez rodziców. Ojciec Perełki jest alkoholikiem. Mimo to razem z Mandżaro i kilkoma innymi chłopakami jakoś sobie radzą. Formują drużynę „Syrenka” i ruszają na podbój Warszawy w turnieju dzikich drużyn.

– Ta książka wspaniale pokazuje miłość do miasta. To, że Warszawiacy wracają do ruin i urządzają sobie życie na rozpieprzonym placu – opowiada Małgorzata Karolina Piekarska, pisarka i varsavianistka. Rozmawiamy na temat Bahdaja, ponieważ kilkanaście lat temu stworzyła reportaże dla TVP i miesięcznika „Lampa”, w których razem z harcerzami podążyła szlakami książkowych bohaterów. Ku jej zaskoczeniu niewiele zostało z tamtego świata. Trudno było znaleźć jakichkolwiek boisko, a nawet jedyny podany adres w książce, czyli skup butelek przy Górczewskiej 105 okazał się bazarkiem. Linia tramwajowa 27, owszem, istnieje do dziś, ale już dawno nie jeździ na Polonię.

– Wiesz czemu jeszcze czasem oglądam powtórki „Do przerwy 0:1”? – pyta Marian Tchórznicki. – Bo chcę pooglądać starą Warszawę. Tylko dlatego. Bo tego już nie ma. Tych samochodów i ludzi. Mam dopiero 65 lat, aż taki stary nie jestem, ale straszna nostalgia mnie nachodzi jak to oglądam – dodaje. Gdy dwa lata temu poprosiłem go, by pokazał mi swoje pierwsze boisko na Mariensztacie, pokazywać nie było czego. Stał tam duży parking.

– A mnie najbardziej brakuje tych turniejów dzikich drużyn - mówi aktor Stefan Friedmann, który też pojawia się w jednym z odcinków historii Paragona. – Nie ma dziś już takiej zachęty do współzawodnictwa, tych fajnych nazw, które się formowały. Przecież tam nie tylko był „Huragan” i „Syrenka”. Była „Antylopa”, „Atom”, „Starówka” itd. Dzieci same potrafiły się organizować. No i grało się. I tylko broń Boże, żeby piłki nie przebić. Albo zgubić, bo końcowy gwizdek był wtedy, gdy robiło się ciemno. Myśmy w tym filmie nawet nie musieli za dużo grać. Odstawialiśmy tam kawałek naszego życia. Znałem książkę na pamięć, bo co miałem wtedy czytać? Był Winnetou, Tomek Sawyer i „Do przerwy 0:1” – dodaje Friedmann. – Poznał pan kiedyś Bahdaja? - pytam. – Nigdy. Co najwyżej Tuwima, ale to miałem dziewięć lat – śmieje się.

URWIS Z SERCEM

Film od książki różni się detalami: zamiast Górczewskiej mamy Chmielną, a Paragona nie wychowuje ciotka, tylko samotna matka, na co dzień motornicza tramwaju miejskiego. Władza państwowa aż do końca lat 60. wstrzymywała ekranizację, bo ktoś uznał, że książka ma złą wymowę: za dużo w niej ruin miasta i marginesu społecznego. W ostatecznej wersji, tej serialowej i kinowej, razi zupełne wymazanie Polonii Warszawa. U Bahdaja jest to klub, który wywołuje emocje. Każdy chce być jak legendarny Wacław Stefanek. Jest nawet dobitny cytat, że „dla młodocianych miłośników piłki nożnej z Woli, Muranowa, Żoliborza, Starego Miasta wszystkie drogi prowadzą na ulicę Konwiktorską, gdzie znajduje się stadion Polonii”. Ale, gdy potem oglądamy scenę, w której Paragon „legalnie” kradnie piłkę, dookoła widać Stadion Dziesięciolecia. O Polonii nie ma ani słowa.

– Matce nie podobało się to, że główny bohater przywłaszcza sobie cudzą piłkę – opowiada Marek Bahdaj. – Mówiła, że ojciec gloryfikuje złodzieja i że trzeba to zmienić. Ale wątek został. Ojciec bronił swego. Mówił, że Paragon to urwis, ale sympatyczny, taki, któremu czytelnik jest w stanie wiele wybaczyć. Nie ukradł piłki, tylko ją pożyczył. W ogóle myślę, że siłą ojca było to, że potrafił stworzyć takich bohaterów. Dzięki

temu unikał taniego dydaktyzmu. To nie mógł być ktoś, kto jest lizusem i siedzi w pierwszej ławce. Chłopak musiał być urwisem, który umiał kombinować, ale na końcu pokazywał, że ma wartości – dodaje.

– O tym są właśnie książki Bahdaja – zaznacza Małgorzata Karolina Piekarska. – O umiejętności radzenia sobie, rywalizacji, walce o władzę, ale też o przyjaźni, lojalności i o tym, że warto współpracować w grupie. Te wartości są niezmienne, dlatego ta książka jest ważna dla kolejnych pokoleń. Mój syn, rocznik 93 zagryzając paznokcie czytał opisy meczów, albo emocjonował się, gdy Wawrzusiak gnębił chłopaków. Ktoś powie: ale dzisiaj nie ma już kłótni o boisko, nowe pokolenie tego nie zrozumie. Wydaje mi się, że właśnie zrozumie, bo kiedyś była kłótnia o boisko, a dziś jest sprzeczka o pady przy konsoli. Te emocje między ludźmi się nie zmieniają. Poza tym jeszcze jedno: książki Bahdaja opowiadają o przygodach, a żeby takie przeżyć, trzeba wyjść z domu. To też się nie zmienia. Bo co nas dobrego spotka w internecie? Wiadro pomyj i anonimowe awatary? – dodaje.

GRAĆ FAIR

Marek Bahdaj, czasem z sentymentu, raz jeszcze zagląda do przygód chłopaków z Woli. Nawet niedawno czytał fragmenty i doszedł do wniosku, że w tej chwili to już powieść historyczna. Niektóre opisy Warszawy wywołują ciarki. Opowiada też o renesansie powieści i że coraz częściej ludzie zastanawiają się, kim ten Bahdaj w ogóle był. Jedni mówią: społecznik, który w swoich powieściach zamartwiał się o los dzieci klasy robotniczej. Inni, że praktycznie nie udzielał wywiadów. W archiwum Polskiego Radia są dwa, ale nie ma tam długich wywodów. Bahdaj mówi o miłości do gór, które nauczyły go wyobraźni. Opowiada o wzorowaniu się na Nemeczku z „Chłopców z Placu Broni”, bo za żadną cenę nie splamił się zdradą. – Różnych ludzi w życiu spotkałem. W różnych środowiskach byłem. Zawsze ciekawiły mnie problemy moralne i socjalne. I to też opisałem – mówił w rozmowie radiowej.

Miał naturę melancholika. Tęsknił za Tatrami i jak tylko pojawiał się pierwszy śnieg, uciekał do dawnego świata. Krążył między dwoma miastami. Jego ojciec był zawodowym narciarzem. Szwagier Maciej Weber grał w Polonii Warszawa. Ta miłość do sportu towarzyszyła mu przez całe życie. Zapytany o ulubioną książkę, odpowiadał z automatu: „Do przerwy 0:1”. To ona utorowała mu drogę w Polsce i za granicą. Podczas rozmowy w Polskim Radiu w 1971 roku mówił, że książka już wtedy została wydana w 23 krajach. Był globalny jeszcze zanim ktokolwiek używał tego słowa.

– Książkę przetłumaczono nawet w Wietnamie. To pokazuje, że ojciec miał jakieś wyczucie tematu. Najlepszym kryterium jest czas, a po ponad 60 latach ta powieść ciągle jest wznawiana – mówi Marek Bahdaj. Robert Kubiak z Wydawnictwa Literatura dodaje, że od 2011 roku przygody Paragona miały już pięć wydań, a w ostatnim czasie co roku pojawia się kolejne.

Zachwyca się też filmowy Paragon. Niedawno dostał zaproszenie do muzeum Powstania Warszawskiego. Było spotkanie z dziećmi w wieku od 8 do 15 lat i „legalnie” puszczono „Do przerwy 0:1”. – Ale się brawa rozległy! Te dzieci były wpatrzone jak w obrazek. I to samo ich rodzice. A potem dziadkowie! „Wakacje z duchami”, „Podróż za jeden uśmiech”, „Stawiam na Tolka Banana”. No i na koniec „Paragon”. Oni znowu poczuli się dziećmi! – uśmiecha się Marian Tchórznicki.

– Wie pan, co jest najfajniejsze w tej książce? – pyta Małgorzata Karolina Piekarska. - To, że ona ciągle mówi o czystej grze, o uczciwości. To jest to, o czym każdy z nas marzy. Żeby nie przejść przez życie na skróty. Żeby coś osiągnąć, ale jednocześnie móc spojrzeć sobie w oczy. Nie kombinować. Grać fair. Inaczej smakuje sukces, gdy jest efektem pracy, a inaczej, gdy podłożymy komuś nogę i zamkniemy go w kiblu jak w filmie „Wielki Bieg” Domaradzkiego. Właśnie tego uczy ta książka: jak smakuje wygrana, kiedy osiągamy ją w uczciwy sposób.

Do-przerwy.png

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.