Oh, what a waste of time, what a waste of time – śpiewa na trzecim longplayu koleżka brytyjskiego enfant terrible po resocjalizacji, Ethan P. Flynn. A ja sobie myślę, że to w sumie najcelniejsze słowa, jakie padają na tym nazbyt poprawnym, retromaniackim krążku.
Żeby spośród wszystkich osób w redakcji niuansa oddać recenzję nowego slowthaia akurat mnie – to pomysł dosyć dywersyjny. Może i małoletniemu Tyronowi Framptonowi by się spodobał, natomiast dwudziestosiedmioletniemu mężczyźnie z wytatuowanym na twarzy akronimem UGLY już niekoniecznie. O ile bowiem sporo jest we mnie punkowej przekory, metalowej ekstremy i hardcore’owego etosu, o tyle na brytyjskiego indie rocka mam alergię, odkąd pierwszy raz usłyszałem głos Morrisseya. Wszelkie próby rekonstrukcji dawno już minionych nurtów interesują mnie jak asortyment cepelii, czyli w ogóle.
No ale dobra, decyzja zapadła, wyzwanie podjęte. Słucham i zaczyna się to bardzo intrygująco. Narastające z każdą kolejną sekundą, motoryczne, industrialne dudnienie jest równie energetyczne co opresyjne, podczas gdy gospodarz tego krążka nakręca się jak bokser do walki. Sapie, dyszy i sprzedaje sobie różne motywacyjne gadki spod znaku jesteś zwycięzcą. Żeby wjechać na pełnej, wspomina jeszcze nieudaną sesję z terapeutą i jedzie. More coke, more weed, more E's, more trip, naughty / More sex, less stress, head yes, what, you wanna be my empress? / More bass, more raves, more shades, what, you tryna save face? / More alcohol, we ain't goin' home 'til we broke and we catch us a… zgrzyt, sprzęg, HAŁAS.
Bogaci się bogacą, a… rock wiecznie żywy
Wszystko zmienia się w momencie, w którym odtwarzacz pokazuje indeks numer dwa. Bębny w mig wpadają w rockowy dukt, gitara zaczyna grać pierwsze skrzypce, a slowthai wypluwa z siebie wszystkie złote mądrości, które wyniósł z terapii. Coś, co jeszcze chwilę temu wydawało się być przekornie wykorzystanym cytatem z któregoś coacha, okazuje się zupełnie nieironicznym, w stu procentach sieriożnym motorem napędowym tego krążka. Ja tymczasem ląduję w świecie, w którym należałoby przecież zadbać o własny dobrostan, nie dobra materialne, na rzeczywistość patrzeć co dzień przez różowe okulary, a szczęście rodziny cenić ponad dwanaście piwa z koleżkami. U Got to Love Yourself jak głosi rozwinięcie tytułowego skrótu.
Wszystkie te rady, włącznie z nieznośnym literowaniem słów H-A-P-P-Y i U-G-L-Y Tyron Frampton wyśpiewuje częściej niż wypowiada. Robi to przy wtórze muzyki, która z zapowiadanym w komunikatach prasowych i wypowiedziach samego autora punk rockiem nie ma za wiele wspólnego. Jest tu bowiem ogniskowa ballada na prawie, że solową gitarę, są echa Pixies czy Radiohead i… tamburyn, są nieco bardziej jazgotliwe post-punki z Fontaines D.C., jest możliwa do przegapienia Shygirl i przywodzące na myśl wczesne bitowe eksperymenty El-P czy Sixtoo Fuck It Puppet. Jednak koniec końców przez ogromną część tego albumu jest… rockoteka starego człowieka. Dobra, dajcie mi proszę, dobrzy ludzie, wiaderko do rzygania…
I choć zwykle nie mam w zwyczaju sprawdzać, co moi koledzy po fachu sądzą o płytach, które biorę na warsztat, to wczoraj w torsjach spowodowanych wielokrotnym odsłuchem UGLY zacząłem wertować internet w poszukiwaniu cudzych opinii, które – jak mi się wówczas wydawało – będą miażdżące. No i tu zaskoczenie: pięć gwiazdek na Guardianie, pięć na NME, ledwie jedna mniej na Independent i Telegraph, a na Metactritic imponujące 90 na 100. Wszędzie ochy i achy, że to najlepszy album slowthaia, taki dojrzały i zupełnie osobny. Że Tyron Frampton stworzył na nim własny, osobny nurt muzyczny, a jego teksty nigdy jeszcze nie były tak szczere i autorefleksyjne.
O ile jednak rozkochane wciąż w gitarach i tęskniące za latami rockowej dominacji brytyjskie media muzyczne w czysto brzmieniowej ocenie tej płyty jakkolwiek rozumiem, o tyle fragmenty dotyczące tekstów naprawdę trudno mi przełknąć. Porównywanie prostej historyjki opowiadającej o byłej dziewczynie podmiotu lirycznego, którą zatłukł na śmierć jej przemocowy, następny partner do filmów Kena Loacha wydaje mi się bowiem pewnym nadużyciem. A jak czytam zapisane cyfrowym drukiem linijki z UGLY takie jak I’m thankful for the life that I lead / I kiss my son before I put him to sleep czy I still see it in my friends, the jealousy / They wanna be me / The grass ain’t always green on the other side to mam wrażenie, że ich gloryfikacja wynika z zupełnie innych powodów niż wartość artystyczna.
P jak punk, P jak pop, P jak poprawność
Powodów rzeczonej wolty światopoglądowej doszukiwałbym się w momencie odebrania przez slowthaia nagrody bohatera roku podczas gali NME Awards w 2020 roku. Porobiony Tyron Frampton napastował wówczas prowadzącą Katherine Ryan, tuląc się do niej, zachęcając do wąchania jego perfum i zapewniając, że nikt nigdy nie zabawił się z nią tak, jak on by mógł. Zachowanie równie chamskie, jak… zupełnie mnie nie zaskakujące. Śledząc poczynania tego młodocianego wychowanka Northampton od czasu jego featuringu na EP-ce JD Reida i semi-legali wydawanych na bone soda, nie spodziewałem się po nim zbyt wysokich standardów w kwestii obycia, manier i ogólnie pojętej kultury osobistej. Światowe media oburzyły się jednak nie na żarty. Tylko CANCEL, czyli jedno z najważniejszych haseł XXI-wiecznej popkultury.
I choć za to zachowanie slowthai przepraszał po wielokroć i na wszelkie sposoby, to na swoim drugim albumie próbował jeszcze rozegrać to zamieszanie po swojemu, rapując wspólnie ze Skeptą, że How you gonna cancel me? / Twenty awards on the mantelpiece / Pyramid Stage at Glastonbury / Girls in the crowd got their hands on me. Po części się udało, bo TYRON okazał się sukcesem nie dość, że komercyjnym, to jeszcze artystycznym, ale właściwie każda recenzja omawiała ów wstydliwy epizod, a część showbiznesowych drzwi pozostawała przed nim zamknięta. I teraz nie mi orzekać, czy Tyron Frampton po narodzinach swojego potomka wziął się po prostu za siebie i relacjonuje to na nowym krążku, czy być może cynicznie rozgrywa aktualne standardy rządzące mainstreamowym obiegiem muzyki rozrywkowej, ale jedno jest pewne – niełatwy jest żywot radykalnego punka czy też rapera w latach dwa tysiące dwudziestych. Bo choć gremia łakną kontrowersji i mięsa jak kolejnych odcinków któregoś true-crime’u czy awantury na jakiejś gali, to jak się okazuje, że to wszystko ma również swoje ciemne odbicie w rzeczywistości – nagle te same gremia oburzają się, jakby im ktoś w zabłoconych butach wjechał do salonu. Albo może celniej: jakby w swojej chłopomanii zaprosili na chatę któregoś okolicznego lumpa, a później byli oburzeni tym, że jakiś taki nieprzyjemny zapach po sobie zostawił i piwa trochę rozlał na dywan. Taki przecież fajny był ten slowthai, co królową pizdą nazywał, a jak do Katherine Ryan się niedwuznacznie odezwał, to już kurde nie wypada.
#goodvibesonly czasów chaosu
I tu dochodzimy do bardzo trudnego wątku. Bo niestety to, co człowieka psuje, to artystę często buduje; szczególnie w rapie, punku czy jakkolwiek muzyce miejskiej, która do mówienia o dobrym, poukładanym życiu do końca zdatna nie jest. Bo ja naprawdę życzę Tyronowi Framptonowi i jego bliskim wszystkiego dobrego – niech chłop wygra ze swoimi demonami i z życiem przestanie się wreszcie szarpać; zadba o swój dobrostan, nie dobra materialne, na rzeczywistość patrzy co dzień przez różowe okulary, a szczęście rodziny ceni zawsze nad dwanaście piwa z koleżkami. O tym jednak, że jest wdzięczny za życie, które wiedzie, każdy wieczór kiedy całuje syna na dobranoc naprawdę nie chce mi się słuchać. Jestem głęboko przekonany o tym, że niejeden jego dawny kumpel jest zazdrosny o jego sukcesy i chciałby być nim, a wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, tylko jak słyszę te prawdy w tak prostych słowach, wypowiadane mi ciurkiem do uszka, to serio szukam tego wiadra. Szczególnie, kiedy jeszcze w tle pobrzmiewają w żaden sposób niezaktualizowane gitarowe akordy, sentymenty po Pablo Honey i… tamburyn.
Jestem głęboko przekonany o tym, że slowthai zyska swoim trzecim albumem sporo nowych powodów, żeby być H-A-P-P-Y, bo właśnie wyspiarskie media zapomniały mu wszystkie przewiny i okrzyknęły go true British great, ale ja wolę odpalić sobie Runt, Nothing Great About Britain albo TYRON, Sleaford Mods, benefits albo… Zdechłego Osę. Na to, co tu napisałem, patrzcie jednak przez palce, bo ja przecież na indie rocka mam alergię, a świat ten widzę w pełnej palecie kolorów – nie tylko czerni i bieli – względem której bycie bohaterem od bycia zbrodniarzem dzieli często tylko jeden chamski wybryk.
Komentarze 0