Porywanie się na filmowe adaptacje książek Agathy Christie to mission impossible. Teoretycznie – samograje. W praktyce jeszcze nikomu nie udało się oddać ich aury.
I nie uda, bo jest niepodrabialna. Tylko brytyjska mistrzyni kryminałów miała ten dar opowiadania: niby trupy i wszędobylscy mordercy, ale cały czas jesteśmy w klimacie snucia historii przy popołudniowej herbatce. Jej wszystkie książki mają dość podobną strukturę: mocny początek, ze dwa, trzy zwroty akcji, podejrzani są wszyscy, a finałowej intrygi i tak nikt by się nie spodziewał. Nawet jeśli wydaje się nie trzymać kupy, to na koniec dostajemy pełne objaśnienie, jak na talerzu.
Książki Christie są na tyle obrazowe – obojętnie, w jakich okolicznościach się je czyta, zawsze gdzieś z tyłu głowy ma się miarowe tykanie zegara z kukułką czy jakieś staromodne mieszkanie w kamienicy – że dość trudno przełożyć ich atmosferę na język kina; już bardziej Christie pasuje do kameralnych form teatralnych. Chętnych jednak nie brakuje, a jednym z większych admiratorów twórczości Brytyjki jest Kenneth Branagh. Ona – legenda wyspiarskiej literatury, on – chyba najbardziej angielski z angielskich twórców filmowych; gdyby nie oficjalna biografia, można byłoby podejrzewać, że Branagh urodził się w garderobie teatru szekspirowskiego. Wszystko się zgadza. Frekwencyjnie też, bo jego Morderstwo w Orient Expressie okazało się ogromnym sukcesem; przy 55 milionach dolarów budżetu film zarobił trzykrotność tej kwoty. Niewiele wskazuje na to, żeby przy Śmierci na Nilu było inaczej.
Reżyser obrał sobie patent przekładania literatury Christie na duży ekran w opcji, jakby to powiedzieć, półblockbusterowej. Czyli kiedy tylko kamera wychodzi poza pomieszczenie – a warto zauważyć, że dotychczas wziął na warsztat dwie książki autorki, których akcja rozgrywa się w innych krajach niż Wielka Brytania – to mamy przelot przez piękne krajobrazy, efektowne, dynamiczne ujęcia. Jak głaz, spadający na odwiedzających egipskie sarkofagi turystów. Ale kiedy już pojawiają się trupy, wówczas akcja przenosi się do środka. I znów mamy grupę podróżujących jednym środkiem lokomocji ludzi, z których każdy wydaje się podejrzany. Tym razem to płynący przez Nil statek. A na pokładzie menażeria osobowości. Łączy je to, że każdy i każda na swój sposób zyskałaby na tym, co stało się w jednej z kajut. Czyli strzale w skroń.
Branagh panuje nad całością, nadając opowieści rozmaitych wątków. Obok kryminalnej zagadki mamy tu więcej detektywa Herkulesa Poirot. Już na wejściu i przy epizodzie z I wojny światowej (nie zdziwcie się, jeśli na waszych seansach ludzie też będą półszeptem pytać, czy aby na pewno trafili do właściwej sali) dowiadujemy się, dlaczego Poirot nigdy nie był za pan brat ze sprawami sercowymi. Prawdopodobnie reżyser wziął sobie do serca krytykę, jaka spłynęła na niego po Morderstwie w Orient Expressie. Wtedy zarzucano, że niewystarczająco pogłębił psychologię bohaterów. Pytanie, czy oczekujemy od Poirota analizy jego duchowego życia, czy po prostu analizy tego, co wydarzyło się na statku, bo miłosny wątek nie wnosi do fabuły niczego. Branagh chciał najwyraźniej uczłowieczyć przez to postać detektywa.
Gorzej z resztą bohaterów, bo chociaż poprzez szereg rozmów Poirota z innymi pasażerami statku dowiadujemy się więcej o ich życiu i ewentualnych motywacjach, mogących pchnąć ich w objęcia zbrodni, to wciąż nie wzbudzają większego zainteresowania. A już postać Jacqueline, odrzuconej kochanki, która ze względu na status relacji na linii ona – dwójka głównych bohaterów uchodzi za naczelną podejrzaną, jest ledwie naszkicowana. Szkoda, bo grająca ją Emma Mackey (kojarzycie ją z roli Maeve w Sex Education) dwoi się i troi, by wykrzesać z niej coś więcej; balansując pomiędzy słodyczą a byciem rasową femme fatale. Swoją drogą to jej rola jest najlepsza w całym filmie i jeśli można być za coś wdzięcznym Sex Education, to poza kwestiami oczywistymi – właśnie za wypromowanie tej aktorki. Niezły jest też Armie Hammer w roli kochliwego Simona, chociaż oglądając kolejne sceny z jego udziałem nie można nie mieć przed oczyma tego, co Hammer wyrabiał w życiu prywatnym i co zrujnowało jego wizerunek. Oskarżenia o fascynację kanibalizmem brzęczą w uszach, gdy w jednej z pierwszych scen podczas tańca w klubie jego bohater w zmysłowym szale wręcz wgryza się w ciało partnerki. Prawda czasu, prawda ekranu.

Na plus – Kenneth Branagh chce to robić po swojemu. Wie, że i tak nie odda książkowej atmosfery, więc przecina kryminał z kinem przygodowym. I przez to może trochę zanadto wydłuża pierwszy akt. Niestety, kosztem suspensu, paliwa napędowego każdego kryminału. To nie jest tak, że odkrycie zagadki nie jest zaskakujące. Po części – tak. Ale co bardziej uważny widz mógł się tego przynajmniej częściowo domyślić. Może gdyby Branagh nie pozostawił paru czytelnych tropów, byłoby inaczej.
Śmierć na Nilu nie jest zła – jest konwencjonalna. To wzorzec filmu solidnego, ale bez większych ambicji, bazującego na retromanii i skrojonego pod każdy typ odbiorcy; szczerze mówiąc rzadko kiedy trafia się tak uniwersalna premiera. Ale w korespondencyjnym pojedynku Kenneth Branagh – Rian Johnson (reżyser Na noże) wciąż jest 0-1, bo amerykański reżyser jest zwyczajnie lepszy w suspens od swojego bardziej rozpoznawalnego w świecie kina kolegi. A mimo wszystko byłoby dobrze, gdyby kryminał miał jakieś napięcie. Tu jest, ale co najwyżej erotyczne, z udziałem Hammera i Mackey. Agatha Christie nie lubiłaby tego.
