Właśnie dowiedzieliśmy się, że w serialu Star Trek: Discovery pojawią się nowi, reprezentujący mniejszości seksualne bohaterowie. Jak to się stało, że Hollywood nagle stało się takie otwarte?
W trzecim sezonie serii poznacie dwójkę nowych bohaterów. Adira będzie niebinarną postacią o ponadprzeciętnej inteligencji, a Gray to z kolei osoba transseksualna. I jedno, i drugie będzie grane przez niebinarnych/transseksualnych aktorów, co tylko nada im autentyczności. Wiele więcej nie wiemy, przynajmniej do 15 października, kiedy to poznamy trzeci sezon serii.
W tym momencie powinniśmy przyklasnąć i pochwalić producentów za ten ruch. W końcu Star Trek jest serią dla każdego odbiorcy - i każdy odbiorca powinien znaleźć w niej coś dla siebie, kogoś, kto ze względu na swój charakter, ale i tożsamość, może być mu szczególnie bliski. No to przyklaskujemy, ale...
Ale z lekkim niesmakiem, bo dziś jak na dłoni widać, jak bardzo przez lata Hollywood marginalizowało konkretne rasy i grupy społeczne. W obszernym tekście poświęconym historii kina czarnych, który opublikowaliśmy na łamach newonce, wskazaliśmy, że czarni aktorzy przez dekady grywali jedynie epizody, byli niemal statystami dla zdominowanej przez białych obsady. Podobnie było z bohaterami nieheteroseksualnymi - zazwyczaj sytuowanymi w scenariuszach na drugich planach jako postacie wyjątkowe, których najważniejszą cechą była właśnie orientacja. Tak jakby bohaterka dowolnego filmu obyczajowego nie mogłaby być tym, kim jest, ale spotykać się przy okazji z inną bohaterką. Nie robiąc z tego w scenariuszu wielkiego halo.
Od paru lat Hollywood słyszy w końcu głos mniejszości. I nagle stało się otwarte jak nigdy. Czarny bohater? Od razu z własnym filmem, który zdobywa szereg nominacji do Oscara (Black Panther) - co prawda w uniwersum był obecny od dawna, ale dziwnym trafem dopiero teraz został wysunięty przed szereg. W marvelowskim The Eternals pojawi się homoseksualna postać. No i w Star Trek Discovery transseksualista i osoba niebinarna. Jeszcze raz - w ogólnym rozrachunku to są właściwe ruchy. Ale kiedy producenci zapewniają, że przecież kino i telewizja nigdy nie uznawały podziałów, wówczas słusznie zapala się nam czerwona lampka. Tak niskie ukłony kina masowego względem mniejszości społecznych i rasowych są w równym stopniu podyktowane rekompensatą względem poprzednich dekad, jak i koniunkturalizmem czy wybieleniem się w oczach współczesnego odbiorcy.
Kilka lat temu furorę zrobił hasztag #oscarssowhite - po tym, gdy nominacje do wszystkich nagród aktorskich otrzymali biali. Na pewno najłatwiej zrzucić winę na Amerykańską Akademię Filmową, może i słusznie. Ale czy to oscarowe jury przyznaje pieniądze na filmy, czy oni decydują, kto będzie w ich obsadach? Częściowo tak, bo Akademię tworzą czynni ludzie filmu. Pamiętajmy jednak o nierównościach rasowych w szkołach aktorskich, o wciąż zbyt małej ilości programów, umożliwiających mniejszościom rasowym stawianie pierwszych kroków w świecie kina. Przecież mogło być i tak, że dwudziestka wyróżnionych białych aktorów i aktorek faktycznie była najlepsza w danym roku, a nominacje były sprawiedliwe. Po prostu biali dalej stanowią znakomitą większość w tej branży, więc i wybór jest w ich przypadku dużo większy.
Od pewnego czasu widzimy potężne burze pod tymi wpisami na naszym facebookowym wallu, które dotyczą walki osób LGBTQ czy ruchów pokroju Black Lives Matter. Wielu czytelników uważa, że świat opanowało mniejszościowe lobby, które w imię political correctness ustawia sobie resztę pod siebie. To oczywiście nieprawda. Idzie o to, że w skali globalnej zbyt późno dostrzeżono, że Ziemia nie składa się tylko z białych heteryków. A kiedy zaczęto zadośćuczyniać grupom dotąd pomijanym, robi się to na szeroką skalę, koniunkturalnie i nieszczerze, dlatego ludzie są skołowani i myślą, że są częścią jakiegoś międzynarodowego spisku.
Żaden spisek, to wszystko idzie w dobrym kierunku. Tylko warto pamiętać, że pod ten czyściutki dywan przez całe dekady zamiatano różne rzeczy, udając, że niektórych ludzi i zjawisk po prostu nie ma.
