Stefan Majewski: Moja kariera to materiał szkoleniowy. Chcę się nim dzielić (WYWIAD)

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Cracovia
Jakub Gruca/400mm

Przed laty dorobił się ksywki “Doktor”, bo uwielbiał technologiczne nowinki, pracował metodycznie i myślał o taktyce, zanim to było modne. Takie podejście nie zawsze zjednywało mu sympatię piłkarzy, ale sprawiło, że Janusz Filipiak od zawsze miał do niego słabość. Po ponad dekadzie spędzonej w PZPN-ie były piłkarz i trener wrócił do Krakowa, by przekazywać doświadczenia “Pasom”.

Czuje pan satysfakcję, widząc, że forsowana przez pana od lat gra trójką środkowych obrońców stała się aż tak modna w światowej i polskiej piłce?

Stefan MAJEWSKI: - Sam byłem obrońcą i zawsze wiedziałem, że ustawienie trzech graczy w szerokości pola karnego, buduje trudną do zdobycia twierdzę. Przy czym zawsze rozumiałem ten system bardzo ofensywnie. W systemie z czwórką obrońców możemy się zastanawiać, ile procent gry bocznego obrońcy powinna stanowić ofensywa, a ile defensywa, ale raczej zgodzimy się, że gra obronna powinna przeważać. Tymczasem u wahadłowego te proporcje to często 70 do 30 procent na korzyść ofensywy. Ma oczywiście zabezpieczać swój sektor po stracie piłki, ale reszta należy już do trójki obrońców. Poza tym łatwiej w tym ustawieniu grać wysokim pressingiem. Przykładowo przy 4-4-2 jest sześciu zawodników do zaatakowania rywala wysoko. Przy 3-5-2 siedmiu. A jeden więcej czasem decyduje o powodzeniu pressingu. Poza tym większość zespołów gra teraz jednym napastnikiem. Nie ma więc sensu trzymać na swojej połowie czwórki obrońców, żeby go pilnowali.

Z trendami taktycznymi cały czas jest pan na bieżąco dzięki temu, że od lat wizytuje pan mecze z ramienia UEFA?

Współpracuję z nią od jedenastu lat. Jeździłem na mecze Ligi Europy, Ligi Mistrzów, byłem na pięciu ostatnich finałach, z których, razem z piątką innych trenerów, przygotowywałem raport końcowy. Chodziło o obserwację meczu, ustawienia zespołów, sposobu rozgrywania, wybierania najlepszego zawodnika. Niby praca siedząca, ale pobudzała człowieka i dawała dużą satysfakcję.

Trendy mocno się zmieniły, odkąd sam pracował pan jako trener?

Inaczej jest w Lidze Europy, inaczej w Lidze Mistrzów, a jeszcze inaczej w piłce młodzieżowej. Na ostatnim mundialu U-20 trzech z czterech półfinalistów grało trójką z tyłu. W Lidze Mistrzów to się nie zdarza. Ale tam na bokach obrony grają zawodnicy o mocno zbliżonych umiejętnościach do bocznych pomocników. Proporcje między ofensywą a defensywą dzielą się tam nawet 45-55. Grają bardzo ofensywnie, wysoko. Nadal jednak uważam, że trójka z tyłu lepiej zabezpiecza przed stratami. Najwięcej bramek pada z sektora centralnego, czyli przestrzeni w świetle bramki do linii pola karnego. To tam trzeba mieć najwięcej zawodników, by skutecznie bronić. A przy grze czwórką łatwiej wyciągać na boki graczy z tej kluczowej strefy. Do tego jest teraz moda, by na wahadłach grać z tzw. odwróconą nogą, by zawodnicy mogli ścinać do środka i uderzać. Wiele bramek pada też po dojściu do linii końcowej i wstecznym zagraniu do nadbiegającego zawodnika. My też zresztą wiele bramek tak straciliśmy. Na podstawie tych trendów trzeba w klubach, szczególnie w akademiach, ustalać pewne zasady. Na przykład, że nie można wpuszczać rywali do środka. Nawet jeśli przegra się pojedynek na boku, trudno stamtąd uderzyć albo dograć. Gdy przegra się w środku, najważniejsze pole jest otwarte.

Tymi obserwacjami dzieli się pan teraz z trenerami Cracovii?

Tak, bo UEFA, udostępniając nam materiały, zachęca, by jak najczęściej używać ich na wykładach, szkoleniach. I bez tego jednak mam zasadę, że gdziekolwiek przychodzę, dzielę się tym, co mam. Nawet w grupach młodzieżowych pokazanie czasem analiz, jak strzela Robert Lewandowski daje chłopakom motywację, by dalej grać w piłkę.

Miał pan wpływ na to, że tuż po pana zatrudnieniu Cracovia zaczęła grać trójką z tyłu?

Michał Probierz też już próbował trójki, ale trener Zieliński sam wybrał to jako podstawowe ustawienie i myślę, że to będzie kontynuowane. Nasze rezerwy też powinny tak grać. Jeszcze grają czwórką, ale to kwestia uzgodnienia. Powinno być tak, że zawodnik schodzący z pierwszej drużyny do rezerw powinien mieć możliwość grać tak samo. Rezerwy to z kolei nie jest osobna drużyna, tylko przygotowanie do pierwszego zespołu. Zresztą prowadziłem rezerwy Kaiserslautern w III lidze. Otto Rehhagel, który trenował pierwszą drużynę, mówił, że wprawdzie to ja jestem trenerem i mam ustawiać drużynę zgodnie ze swoją wizją, ale muszę przy tym pamiętać, że moi zawodnicy muszą potem wejść do jego zespołu i dać radę. Wiedziałem, co mam robić.

Będzie pan też dążył do zmiany systemu gry w akademii Cracovii?

To trochę inna sprawa. Akademia powinna mieć program pięcioletni. W piłkę jedenastoosobową zawodnik wchodzi w wieku 14 lat. Powinien przejść proces do zakończenia szkolenia mniej więcej w jednym ustawieniu. Musi na tym etapie następować standaryzacja zachowań w grze jeden na jednego w obronie czy w ataku. Objeździłem całą Europę, obserwując, jak to funkcjonuje. W tworzeniu programu dla akademii prawie wszędzie uczestniczył trener pierwszej drużyny, oceniał go, rozmawiał, podpowiadał, ale potem nie brał już w udziału w jego wdrażaniu. Nie było tak, że gdy zmienił się trener w pierwszej drużynie, akademia też musiała zmieniać ustawienie. To byłby błąd, bo młodych nie można aż tak przestawiać z pozycji na pozycję. Trener i dyrektor sportowy powinni mieć dobry kontakt z dyrektorem akademii, wymieniać uwagi, ale wszędzie jest tak, że między akademią a pierwszą drużyną jest pewien mur.

Zaskoczył pana telefon od prezesa Filipiaka?

Spotykaliśmy się z Profesorem regularnie we Wszystkich Świętych, bo obaj mamy rodziców na cmentarzu w Bydgoszczy. Zawsze podkreślał, że jeśli będę chciał pracować w Cracovii, mam się zgłosić.

Zrobił pan to?

Nie, to on do mnie zadzwonił. Myślę, że będzie zadowolony z tego, co będzie się działo w najbliższym czasie. Zresztą już tendencja się zmieniła, bo mamy więcej Polaków. Jeśli akademia będzie dobrze funkcjonowała, a mam nadzieję, że Mirek Hajdo o to zadba, będziemy mieli coraz więcej dobrych naszych zawodników i różnica między wychowankami a obcokrajowcami się zmniejszy. To jednak nie kwestia roku, lecz pięciu lat. Tak samo praca, jaką wykonaliśmy w PZPN-ie, będzie widoczna za pięć-sześć lat. Musimy przejść pewien proces i od niego będzie zależało, w jaki sposób będziemy doskonalić klub.

Nie miał pan wątpliwości, czy jeszcze chce się panu ruszać w Polskę i ponownie wchodzić w młyn pracy w klubie?

Jestem człowiekiem, który lubi wyzwania. Poza tym, to, co osiągnąłem w karierze, jest materiałem szkoleniowym, którym chcę się dzielić. Przekazuję dużo rzeczy i mam nadzieję, że trenerzy będą chcieli z tego korzystać. Pracując w PZPN-ie, miałem do czynienia nie tylko z piłką dorosłych, ale również z młodzieżową, bo w sprawach certyfikacji akademii byłem przewodniczącym Komisji Odwoławczej. W ostatnich trzech latach musiałem więc zejść niżej i dowiedzieć się też, co się dzieje w piłce 10-11-latków. Dlatego bardzo się cieszę, że tu trafiłem, bo z tym klubem człowieka zawsze wiążą emocje, a wtedy pracuje się inaczej. By się dostosować, trzeba trochę czasu. Jako dyrektor sportowy muszę być teraz mocno zaangażowany w okres transferowy, by zabezpieczyć to, co trener chce.

Do tego jeszcze przejdziemy, ale chciałbym zatrzymać się na chwilę przy pańskiej pracy w federacji. Wydaje się, że jest dużo spokojniejsza niż praca w klubie.

To dwa różne rodzaje pracy. W PZPN-ie chodzi o wybieranie najlepszych zawodników, z których każdy chce iść do twojej drużyny. Praca w klubie to poszukiwanie piłkarzy, później ustalanie zasad, na jakich przyjdą, zabieganie o ich zgodę. To znacznie bardziej rozszerzony proces i – nie ma co ukrywać — trudniejszy. Powołanie zawodnika do reprezentacji, w uzgodnieniu z trenerem, było łatwe. Przy zatrudnieniu zawodnika w klubie jest więcej rzeczy do sprawdzenia, załatwienia. Wszystko jest czasem ustalone, a na ostatnim szczeblu okazuje się, że sprawa jest nieaktualna.

Czym zajmował się pan na co dzień jako dyrektor sportowy PZPN?

Pomagałem trenerom poszczególnych kadr, by ich drużyny optymalnie funkcjonowały. Zajmowałem się też obserwacją zawodników, brałem udział w dyskusjach o powołaniach. Do tego przez pierwsze lata byłem szefem szkolenia trenerów, ale połączenie tego było bardzo trudne, bo cały czas byłem w drodze – trzy dni w Białej Podlaskiej, dwa w Warszawie, do tego inne wyjazdy. To było duże obciążenie i dobrze, że z czasem szefem szkolenia został Darek Pasieka. Ja przewodniczyłem jednak nadal Radzie Programowej, czyli też miałem jakiś wpływ na to, co tam się działo.

Jest pan zadowolony z tego, co udało się zrobić w federacji?

Jeśli ktoś odchodzi, musi sobie postawić pytanie, czy coś zrobił. Ja zrobiłem. Trzeba też jednak być realistą i wiedzieć, że to nie jest dożywotni etat. W innych federacjach z czasem zawsze wyrastał jakiś następca. Nie można co chwilę zmieniać dyrektora sportowego, ale rozstanie po pewnym czasie nie jest błędem. My pożegnaliśmy się z prezesem w zgodzie, nie mamy do siebie pretensji.

Z czego, co udało się zrobić w pana czasach, jest pan najbardziej zadowolony?

Trzeba się zastanowić, co w ostatnich dziesięciu latach PZPN zrobił dla trenerów. Przede wszystkim – Narodowy Model Gry, wraz z kilkoma jego suplementami. To pozycje, z których trenerzy zaczęli korzystać. Wcześniej jeden czerpał z wiedzy włoskiej, inny z niemieckiej, jeszcze inny z hiszpańskiej czy portugalskiej. My, wydając pierwszy Narodowy Model Gry, stanęliśmy przed naprawdę bardzo trudnym zadaniem zebrania wszystkich koncepcji w całość. To trwało dwa-trzy lata. Sprawowałem nad tym nadzór merytoryczny. Odbywaliśmy bardzo dużo dyskusji. Poprzez oglądanie różnych spraw za granicą miałem porównanie, inni trenerzy mieli większą wiedzę teoretyczną, bo czytali bardzo dużo książek. Nasi trenerzy bardzo się pod tym względem rozwinęli. NMG to nie jest Biblia, ale jest wizją tego, co można zrobić. Zawiera przykłady, wzory. PZPN przesłał go do okręgowych związków, każdy trener dostał go w formie podręcznika. Materiały są za darmo do ściągnięcia. Trenerzy zaczęli to czytać i nabrali zaufania do PZPN-u.

Cracovia
Irek Dorożański/400mm

Stało się to też na najwyższym szczeblu, bo wcześniej rzadko się zdarzało, by cenieni trenerzy ligowi obejmowali kadry młodzieżowe, jak było w przypadku Czesława Michniewicza, Macieja Stolarczyka, Jacka Magiery czy Marcina Brosza. Chyba zmieniło się postrzeganie PZPN-u jako pracodawcy?

Trenerzy też zrozumieli, że praca z reprezentacją to coś wyjątkowego. Niektórzy po dziesięć razy zmieniali kluby, ale reprezentacji tak szybko się nie zmienia. W federacji mają możliwość rozwijania się, idealne warunki, mogli jeździć za granicę na obserwacje, finansowano ich dokształcanie się. Prezes Boniek, szczególnie dla trenerów z najwyższej półki, nigdy nie szczędził pieniędzy. Kluby finansowo by tego nie dźwignęły.

Pracując w klubie, styka się pan z przepisem o młodzieżowcu. Jak pan ocenia jego funkcjonowanie?

Kto by znał Przemysława Płachetę, gdyby go nie było? Ilu młodych chłopaków nie wyjechałoby za granicę, gdyby nie dostali takiego okna wystawowego? Teraz bardzo ważne jest, by oni zrozumieli, że ich skarbem są nogi, które muszą cały czas pracować na odpowiednich obrotach, nie mogą za dużo odpoczywać. Uważam, że wielu zawodników popełnia błąd, idąc w młodym wieku bardzo wysoko. Ośmiu na dziesięciu nie będzie tam grać. Przy podpisywaniu kontraktu słyszą, że będą trenować z pierwszą drużyną, potem spadają do rezerw, często nawet w nich nie grają. Mają bardzo dobry kontrakt, dostają pieniądze, ale pytanie, jak to wytrzymają psychicznie. Chorwaci do 21. roku życia puszczają za granicę tylko nielicznych piłkarzy, ale potem sprzedają ich za 5-8-10 milionów euro, a nie za 500-600 tysięcy. U nas tymczasem jest zasada: “żeby jakoś się udało go sprzedać”. Wielu potem do nas wraca albo siedzi na ławkach, choć w Ekstraklasie by się wyróżniali. Stąd choćby Pro Junior System.

Już jako trener był pan znany z metodycznego, zorganizowanego podejścia do pracy. To pomogło odnaleźć się na stanowisku dyrektorskim?

Tak, choć cały czas miałem kontakt z boiskiem. To nie było siedzenie za biurkiem. Jeździłem na zgrupowania, rozmawiałem z trenerami, odwiedzałem Akademię Młodych Orłów, dzieliłem się tam doświadczeniem i wiedzą, podpowiadałem, co zauważyłem. Bardzo wielu trenerów z tego korzystało. Nie narzucałem im swojej wizji, ale tłumaczyłem, dlaczego coś bym zrobił i uzupełniałem w ten sposób ich wiedzę. Choć na koniec to trener musi podjąć decyzję, bo inaczej nie będzie się rozwijał.

No i długofalowo opłaciło się panu, że nie przyjmował pan trenerów na kursy po znajomości. Janusz Filipiak przedstawiał to w rozmowie z Onetem jako pana atut.

Miałem dużo takich rozmów, bo to normalne, że każdy ojciec dba o własne dzieci. Przedstawiałem argumenty, więc z nikim nie rozstawaliśmy się w jakiejś złości. Jeśli były do mnie jakieś zarzuty, to o to, że trochę faworyzowałem byłych piłkarzy. Nie wstydzę się tego powiedzieć. Uważam, że jeśli ktoś grał na wysokim poziomie, poznawał wielu dobrych trenerów, miał na starcie pewną przewagę. Gdy komisja, która wybierała, kogo przyjąć na kurs, miała dwóch kandydatów na podobnym poziomie, z których jeden był piłkarzem, a drugi nie, raczej wygrywał piłkarz. Zawodnicy później patrzą na kogoś takiego inaczej. Z większym uznaniem. Choć wszyscy byli piłkarze podkreślali, że nie zdawali sobie sprawy, że na kursie trenerskim dowiedzą się aż tylu nowych rzeczy.

Przejdźmy do pana pracy w Cracovii. Czy po latach, w których większość kompetencji była skupiona w jednych rękach Michała Probierza, klub potrzebuje odbudowy struktur?

Michał dostał taką funkcję od kierownictwa klubu, bo został obdarzony dużym zaufaniem i nie uważam, że to było złe i że nie powinno się tak robić. Jestem jednak za tym, by analizować strukturę, a gdy coś nie funkcjonuje, oceniać ją bardzo merytorycznie i poprawiać. Mam pewną wiedzę i chcę się nią dzielić.

Rozumiem, ale zastanawia mnie pana pozycja w strukturze Cracovii. Początkowo była mowa o tym, że pierwsza drużyna i rezerwy są w kompetencjach trenera Probierza, Mirosław Hajdo odpowiada za akademię, a pan ma pomagać w rozwoju trenerów wewnątrz klubu. Później trener Jacek Zieliński podkreślał, że to pan odpowiada za sprawy transferowe. Jakie są więc w rzeczywistości pana zadania?

Pamiętajmy, że jest jeszcze bardzo zaawansowany w sprawach transferowych Mirosław Mosór, który ma w tych kwestiach zdecydowanie większe doświadczenie ode mnie. Wszystko, co robimy, robimy wspólnie. Dalej korzystam z jego uwag. Mnie niektóre rzeczy wydawały się proste, ale on mówił, żeby poczekać, bo prawdopodobnie się zmienią i w większości faktycznie się zmieniały. Nie mogę więc powiedzieć, że wszystko w kilka miesięcy już opanowałem. Cieszę się, że współpracujemy. Razem przyglądamy się zawodnikom, a potem wysyłamy efekty do Profesora, bo to on decyduje.

To pan jednak jest tym, który spędza godziny w programach skautingowych, jeździ na obserwacje, rozmawia z agentami itp.?

To zadania moje i Mirka Mosóra. Dostajemy codziennie po kilka ofert i dopiero gdy ktoś nas naprawdę mocno interesuje, wtedy jeździmy. Młodych już oglądałem, bo mam dużą wiedzę na temat zawodników U15, gdyż niektórzy przechodzili jeszcze przez moje ręce i mam nadzieję, że w niedługim czasie zawitają do nas nawet reprezentanci Polski. Na obserwacjach starszych piłkarzy jeszcze nie byłem. By kogoś wziąć, trzeba dobrze mu się przyjrzeć. Teraz jest napięty okres, bo mamy dwa miesiące na działanie, ale już za chwilę trzeba myśleć o czerwcu, nowym sezonie i wtedy na pewno zacznie się czas wyjazdów.

Prezes Filipiak zawsze raczej unikał modelu z dyrektorem sportowym, bo obawiał się ukrytej rywalizacji między nim a trenerem. W jakim stopniu jest pan dziś blisko drużyny i trenera, a w jakim trzyma się pan trochę z boku?

Jesteśmy blisko. Rola dyrektora sportowego to zabezpieczenie dla pierwszej drużyny. Jeśli jakiś dyrektor chciałby robić coś wbrew trenerowi, nie powinno być dla niego miejsca w klubie. Współpraca musi być bardzo dobra, bo nie mógłbym przecież polecać trenerowi zawodnika, który mu nie pasuje. W dyskusjach zawsze to trener ma najważniejszy głos. Liczy się też, czy dyrektor i trener podobnie patrzą na piłkę. Gdy mają taką samą wizję, łatwiej im dobrać zawodników, kogoś polecić. Dlatego jestem na prawie każdym treningu. Lubię czuć boisko. Zawsze mam miejsce za bramką, by patrzeć na wydarzenia z perspektywy zawodnika i widzieć, jak się porusza. Filmy szkoleniowe też kręcimy zza bramki. Jedna kamera za jedną, druga za drugą, co daje doskonałe pole do rozmowy o atakowaniu i bronieniu. Już dziesięć lat byłem zwolennikiem, by tak robić.

Cracovia
Jakub Gruca/400mm

Trener nie niecierpliwi się, że w trakcie obozu wciąż nie ma żadnych nowych piłkarzy?

Każdy trener chciałby mieć jak najszybciej możliwość pracy z całą drużyną. Trzeba jednak dobrze wybrać zawodnika. Czasem jest tak, że zawodnik strzela, strzela, a potem coś się urywa i odchodzi z klubu. Trzeba się zastanowić dlaczego. Czy wynika to ze spraw rodzinnych, osobistych, albo może jest konfliktowy? Jeśli to się powtarza w kilku miejscach, trzeba zakładać, że będzie się to działo dalej. Mirek Mosór ma doświadczenie w rozpoznawaniu takich spraw. Czasem ja bym jeszcze kogoś analizował, a on zauważa przekreślającą piłkarza prawidłowość.

Rozumiem, ale sprawa napastnika robi się już chyba powoli paląca?

My też mamy zawodników, których byśmy chcieli, ale nie należy przesądzać co i jak, bo czasem kontrakt jest już tylko do podpisania, wszystko jest uzgodnione, a okazuje się, że jednak nie. Trzeba być wyrozumiałym i nie warto zdradzać postępów w danej sprawie. To niewdzięczna praca. To tak, jakby człowiek wszedł do sklepu, kupił coś, myślał, że to już jest jego, a potem ochrona przy drzwiach mu to zabrała, mówiąc, że to jednak nie jego.

W kontekście polskich klubów przewijają się nazwiska Niki Kaczarawy czy Christiana Gytkjaera. Jesteście nimi zainteresowani?

Każdy klub, gdy jest do wzięcia dobry napastnik, będzie się o niego starał, bo zawodników, którzy często strzelają, nie ma wielu. Dlatego też nie są tani. Są też jednak tacy, którzy wyróżniają się w niższych ligach i tam dużo strzelają. Mogę tylko powiedzieć, że w niedługim czasie ktoś dojdzie do naszej ofensywy.

À propos zawodników z niższych lig, przymierzany do was był Dawid Bałdyga z Siarki Tarnobrzeg. Jest coś na rzeczy?

Wielu zawodników zapraszamy na testy, bo jesteśmy zainteresowani tymi, którzy w wieku kilkunastu lat grają w III lidze, gdzie jest naprawdę wysoki poziom. On jest z rocznika 2003 i już strzela na tym szczeblu, więc przyglądamy mu się podobnie jak wielu innym.

A jak wygląda w takim razie sprawa Marcosa Alvareza? Trener nie wziął go na obóz, ale on sam w wywiadzie dla WP Sportowefakty nie brzmiał, jakby był zainteresowany odejściem.

Zawodnicy, którzy nie mieszczą się w pierwszej drużynie, to od zawsze wielki problem. Były jednak powody, dla których trener powiedział, że ten zawodnik mu nie pomoże. On ma swój kapitał, potrafi grać, ale nie w tym zespole. Pytanie, czy lepiej trzymać go cały czas na ławce, czy pozwolić mu na grę w innym klubie. Zawodnik w takiej sytuacji zawsze będzie miał pretensje i będzie mówił, że powinien grać. Jeśli się popatrzy na jego statystyki, to one tego jednak nie potwierdzają. Uważam, że trener postąpił wobec niego bardzo fair, bo od razu mu powiedział, jak wygląda sytuacja. Najgorzej, gdy przeciąga się zawodnika do samego końca, a potem mówi mu się, że nie będzie grał. Pewne rzeczy przekonały trenera, że nie ma dla niego miejsca i nie chcemy tego miejsca w kadrze zajmować.

Rozmawiał Michał Trela

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0