Strzykawki, igły, pokłute kończyny - dlaczego Tonciu jest jednym z najbardziej wywrotowych MC's w polskiej rap grze

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
Zrzut-ekranu-2019-08-14-o-12.31.28.png

Samotność, obojętność, miłość, ćpanie, emocje - tytuł jednego z numerów tego śląskiego undergroundowca bodajże najlepiej podsumowuje jego podejście do starej hip-hopowej zasady keep it real. To junkie rap z życia opiatowca.

Krajowe środowisko hip-hopowe - podobnie jak nowojorscy pionierzy stylu z przełomu lat 70. i 80. - z początku narkotykom mówiło stanowcze nie. Od pierwszych numerów Trials-X czy Wzgórza, w których nawet trawka była postrzegana w kategorii realnego zagrożenia, przez osiedlową etykę wyłożoną na pierwszej Moleście, a w kwestii używek sprowadzającą się do wersów nigdy nie wal prochów, wal kwasy po trochu i nie odmawiaj grubego blanta, aż po antyheroinową kampanię rapową, której najbardziej pamiętnymi dokumentami jest Aluminium Warszafskiego Deszczu i symbole PHP (Przeciw Helenie Pakt) na składankach Volta - pierwsze pokolenie nadwiślańskiego hip-hopu prawie w komplecie mogłoby się podpisać pod niedawnymi słowami Palucha o tym, że ćpanie jest dla lamusów.

I choć wraz z latami podwórkowa etyka zaczęła się nieco rozluźniać, a coraz szersze zastępy MC’s poczęły rymować o tym, że nieobca jest im nie tylko marihuana czy sporadycznie jedzone LSD, ale również kokaina czy amfetamina, to opiaty zawsze były na cenzurowanym. Co w ogromnym stopniu wynikało z pojawienia się w połowie lat 90. nowej - w odróżnieniu od PRL-owskiego kompotu - heroiny, czyli palonego po klatkach schodowych i zbierającego zupełnie przerażające żniwo specyfiku znanego jako brown sugar. To spowodowało, że przez lata tak zwani helupiarze nie mieli dostępu do mikrofonu. Za kulisami powstawania kolejnych płyt toczyły się rozmowy, czy nie lepiej usunąć zwrotkę rapera, który okazało się, że przed laty gonił krople po srebrze, a to, że ktoś wali po kablach, było jedną z najgorszych obelg, jakie można było przeciw komuś wytoczyć.

Tak było kiedyś. A dziś, po 20 latach od zarejestrowania przez TDF-a, Numera i JanMariana jednego z najważniejszych hymnów antynarkotykowych w historii polskiego hip-hopu jest tak:

Cztery miesiące temu trafiłem przypadkiem na powyższy klip. I zrobił na mnie większe wrażenie niż właściwie wszystko, co - jakże przecież dziś płodna i bogata - krajowa scena wydała z siebie w ostatnich miesiącach, a może i latach. Używane strzykawki, opalone łyżki i puste blistry po lekach; skręty, strzały i długie rękawy; Pierdolę pana ochroniarza / Pan ordynator pedał / Pani psychiatra szmata wykrzyczane w mikrofon z emocją, o jakiej połowa zapłakanych, ekshibicjonistycznych MC’s może tylko pomarzyć. Terapia szokowa, którą od taniej internetowej kontrowersji odróżnia głos, skill i… follow up do Pana Wankza, jakimi posługuje się nawijający to wszystko raper. Reprezentant Gliwic, głównodowodzący kolektywu znanego jako Junkie to Sekta, człowiek, z którym od tego czasu próbuję się umówić na wywiad, jednak różne życiowe zawirowania wciąż nie pozwalają nam się spotkać.

W międzyczasie kolejne strony Toncia na Facebooku są systematycznie zgłaszane i blokowane, pojedyncze nowe numery lądują na Youtube, a ja słucham wciąż albumu POLITOKSYKOMANIA i wymieniam zdawkowe wiadomości z jego autorem na messengerze. Gadamy o drugiej płycie avant-jazzowego zespołu Lotto, społecznym postrzeganiu narkotyków i terapeutycznej roli opisywania swojego życia w wersach. I to właśnie ostatni z tych tematów sprawia, że pojawienia się podobnego MC na polskiej scenie nie postrzegam w kategorii społecznego zagrożenia i upadku wszelkich zasad.

O ile bowiem nie próbujący nawet zrozumieć sensu i kontekstu tych nagań świętoszkowaci obrońcy moralności znajdą w produkcjach spod szyldu Junkie to Sekta ogrom powodów, żeby bić na alarm, o tyle ja sam słuchając wersów Toncia nie widzę niczego, nad czym miałbym załamywać tu ręce. Gdy rap jest dominującym gatunkiem muzycznym i scenę zasiedlają rymujący studenci, rymujący dilerzy, rymujący youtuberzy czy rymujący… przedstawiciele właściwie każdej innej możliwej profesji, tylko kwestią czasu było to, jak pojawi się na niej rymujący ćpun. I nie oszukujmy się też - właściwie od swego zarania, a na pewno od lat 90., rap pełnił zawsze rolę bezpiecznego pośrednika pomiędzy półświatkiem a normalnym, codziennym życiem, swego rodzaju dźwiękowego odpowiednika patrzenia na wypadek samochodowy z wygodnego siedzenia swojej własnej, wolno toczącej się fury.

A że Tonciu w swoich tekstach jest jak najdalszy od rapowania o tym, że opiaty są najlepszym, co go w życiu spotkało, wizyty w aptece przypominają mu wycieczki do lunaparku, a strzały po kablach poleca właściwie każdemu, jego twórczość postrzegam jako równie szczerą jak dojmującą relację z piekła uzależnienia. Pierwszoosobowy raport z szamotaniny, jaką ze swoimi demonami toczy od lat ten śląski MC. MC, którego szczerość nie klęka przed żadnymi społecznymi czy środowiskowymi zakazami. MC, który stąpa po cienkim lodzie tematów tabu i wykluczenia. A także - a raczej przede wszystkim - MC, który wywiedziony z kanonu polskiego undergroundu warsztat i sznyt przyłożył do świata, w którym przyszło mu żyć.

Tonciu w swojej euforycznej ekspresji i głębokim tonie własnego głosu przywodzi na myśl Laikike1. W doborze bitów i osłuchaniu z bardzo szeroko pojętą muzyką - w której skład wchodzą i klasyczne, staroszkolne walce, i współczesne emo-trapowe buldożery, Grammatik, Amon Tobin i Bohren & der Club of Gore - mógłby zawstydzić niejednego nieporównywalnie bardziej znanego rapera. A jeśli chodzi o ładunek emocjonalny jego tekstów - naprawdę niewielu MC’s może się z nim jakkolwiek mierzyć. I choć zdarzają mu się w tych potokach słów, którymi rzyga na bębny, wersy nieco zbyt prymitywne, ckliwe czy wręcz kiczowate, to zaangażowanie, z jakim je z siebie wypluwa, pozwala mi je wszystkie przełknąć i przypomnieć sobie też o tym, że mówienie o uczuciach zazwyczaj ociera się właśnie o prymitywizm, ckliwość i kicz.

Nie dziwi mnie więc to, że instagram Toncia pełen jest fotek tatuaży, które ludzie robią sobie z jego logówką bądź ksywką, a podobne jemu, aspołeczne, pokaleczone jednostki znajdują w nim bratnią duszę. Bo to jest, kurwa, dla pojebów, odmieńców i dla marginesu. Dla ludzi, którzy czują, że mają podobnie w sercu. I nawet jeśli któryś zryty łeb poczuje się zachęcony tą estetyką i sięgnie za jej sprawą po narkotyki, to problem nie leży w tym rapie, ale w szeregu przeróżnych uwarunkowań socjalnych i psychologicznych, które pozwolą mu to zrobić. Sam rap zawsze - a przynajmniej od czasu White Lines - służył bowiem za lustro odbijające nawet te najciemniejsze i najbardziej problematyczne zaułki społeczeństwa. I po to też - a może przede wszystkim - wciąż jest tu z nami po tych ponad 40 latach od swojego powstania. Żeby uciskał w klatce.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.