
Jeśli żyłeś wtedy, wiesz kim był Moses Molongo, albo Tomas Żvirgzdauskas. Futbol retro znowu jest w cenie. W sumie zawsze był, bo przecież każdy z nas lubi czasem zrobić dwa kroki wstecz i powzdychać, że kiedyś to było! Pokolenie „Sportowej Niedzieli” i magazynu „Gol” wie o czym mowa.
Początkowo miałem napisać szybki tekst o kultowych obcokrajowcach, za którymi tęskni polska liga. Od razu w głowie wyświetliły się nazwiska, które wymieniłby każdy: Vadis Odjidja-Ofoe, Ljuboja, Uche i reszta. Dlatego przyszła zmiana. Że lepiej pogrzebać trochę głębiej i wypisać tych, którzy wnosili koloryt do ligi, kiedy pogardliwe słowo „szrot” było domeną branży samochodowej, a nie piłkarskiej. No i tak wyszło mi luźne zestawienie: od Gii Guruliego do Grażvydasa Mikulenasa.
Gia Guruli
Piłkarz z serii bardzo vintage. Sprawdźcie kompilację powyżej, bo to absolutna perełka. Na szarych obrazkach w okropnej jakości widać zawodnika z numerem 8 (dostrzeżecie go od razu), który gra jak na podwórku. Zagrywa piętkami, przerzuca piłkę nad głowami obrońców, drybluje jak nikt w tamtych czasach. Guruli był legendą GKS-u Katowice, na Guruliego się chodziło. Pojawił się w Polsce na początku lat 90. jako kot w worku, Marian Dziurowicz kupił go za 10 tysięcy dolarów (mimo poważnej kontuzji). A potem jak ruszył, to momentalnie stał się czarodziejem ligi. Nie przypominam sobie, żeby na Górnym Śląsku jakikolwiek obcokrajowiec zrobił taką furorę. W 1992 roku powędrował do francuskiego Le Havre.
Rodrigo Carbone
Był taki mecz w październiku 1997 roku, gdy we Wronkach boisko pokryło się śniegiem, sędzia wziął pod pachę pomarańczową piłkę i krzyknął „wychodzimy!” A on stał i pytał „ci będziemy grać?”. Na Twitterze lata nawet zdjęcie z tamtego spotkania, w którym przestraszony Carbone ostatecznie strzelił zwycięskiego gola. Kibice ŁKS-u do dziś z sentymentem wspominają tę postać. Był jednym z niewielu Brazylijczyków, którzy udali się Antoniemu Ptakowi. Zdobył mistrzostwo Polski. Miał polot i technikę. No i własny plakat w „Piłce Nożnej”, co w tamtych latach było wyznacznikiem pewnego statusu. Aż dziwne, że po roku przepadł. Poleciał do Azji i w wieku 27 lat zakończył karierę.
Kenneth Zeigbo
Poznałem go cztery lata temu, gdy robiliśmy razem reportaż w Canal+. Przyjechał do Warszawy po prawie 20 latach, a gdy przekroczył próg stadionowej restauracji, kibice już po minucie podstawiali mu kielicha, żeby się z nimi napił. To pokazuje, że Zeigbo nadal jest pamiętany. Za gola z Widzewem w Superpucharze Polski w 1997 roku, gdy przelobował Arkadiusza Onyszkę. Albo za sympatyczne „Spoko, spoko”, gdy w przerwie uspokajał kibiców, że wszystko jest pod kontrolą i że on ten mecz jeszcze wygra. Do dziś ma segregatory, w których liczba wycinków z gazet doskonale pokazuje jego status w latach 90. W rankingach „Bravo Sport” wśród kibiców popularniejszy był tylko Michael Jordan. Zeigbo w Legii był jeden sezon i strzelił w lidze pięć goli - na papierze to nic wielkiego, ale przewrotki, dryblingi, tańce po bramkach pamiętane będą mu na zawsze.
Emmanuel Olisadebe
Najbardziej oczywiste nazwisko w tym zestawieniu, opisane na sto różnych sposobów, tak by nawet socjologowie mieli o czym gadać. Nie da się pominąć Olisadebe, chociaż jego ligowy bilans nie powala – raptem 20 bramek w ciagu trzech sezonów. To jednak on był główną strzelbą w mistrzowskim sezonie Polonii Warszawa, on dawał nam chwile radości w kadrze, a potem zdobił nazwiskiem listę nominowanych do „Złotej Piłki”. Naprawdę były takie czasy. I nawet ktoś na niego zagłosował! Nigeryjczyk w 2001 roku zdobył dwa głosy, więcej niż Steven Gerrard i Rui Costa.
Emmanuel Ekwueme
Drugiego takiego już nie będzie. Z taką żyłką menedżera, organizatora i społecznika. Owszem, grał „Tolek” w jedynej drużynie z Olisadebe, zdobył mistrzostwo Polski, miał brązowy medal Pucharu Narodów Afryki w 2004 roku, był piłkarzem napraw∂ę niezłym, ale najbardziej zapamiętaliśmy go chyba z tego, ile bajek w Polsce opowiadał i jak wielu piłkarzom, w tym rodzinie załatwiał kluby. Zawsze, gdy po wakacjach miał stawić się na zgrupowaniu, umierał mu dziadek. I zawsze mówił, że może grać lepiej, tylko mu się nie chce, bo słabo płacą. Był czas, że w jednym momencie podpisał dwa kontrakty: z Lechem Poznań i Arisem Saloniki. Opowiadał, że na charytatywny mecz Warty Poznań ściągnie Jay-Jaya Okochę. Że już za moment odbiera go z lotniska. Generalnie dużo opowiadał, stając się postacią tak karykaturalną, że aż wartą przypomnienia.
Derby Makinka
Trudno tęsknić za kimś, kto w polskiej lidze zagrał tylko trzy mecze i spędził w niej 75 dni. Ale nazwisko Makinka w kontekście obcokrajowców i dawnej epoki samo przychodzi do głowy. Po pierwsze – był pionierem. Razem z Noelem Sikoshanem (Wisła Kraków) przecierał szlak dla czarnoskórych piłkarzy w Polsce. Po drugie, przychodził do Lecha Poznań jako najlepszy technik Igrzysk Olimpijskich w Seulu w 1988 roku. Jest w Internecie świetny tekst na jego temat. Bartosz Nosal na blogu numer10.pl zebrał chyba wszystko, co było dostępne na temat Zambijczyka, a tam takie kwiatki, jak choćby prasowe tytuły z 1992 roku: „Murzyn Makinka”, „Murzyn umówiony” i… „Nie bać się czarnego luda!”. Takie były czasy i aż żal, że Makinka, blisko stukrotny reprezentant Zambii, nigdy w Polsce nie dostał prawdziwej szansy. Rok później zginął w katastrofie lotniczej. Samolot lecący na mecz eliminacji MŚ do Senegalu spadł do Oceanu Atlantyckiego u wybrzeży Gabonu.
Grażvydas Mikulenas
Piękne były to czasy, nie zapomnę ich nigdy! Jeśli w latach 90. nie znałeś Aidisa Preiksaitisa, Donatasa Venceviciusa, albo Tomasa Zvirgzdauskasa, nie miałeś prawa nazywać się fanem polskiej ligi. Ale najlepszy z nich był Grażvydas Mikulenas, facet z charakterystyczną stylówką, który napędzał Polonię Warszawa. W szczycie formy kupiła go nawet Croatia Zagrzeb, ekipa z Ligi Mistrzów, chociaż tam szybko powiedziano mu „sprawdzam”. Wrócił na Konwiktorską i zdobył mistrzostwo Polski, a potem błąkał się po kolejnych klubach polskiej ligi: był w GKS-ie Katowice, Wiśle Płock, Radomiaku, Ruchu Chorzów i Wigrach Suwałki. Karierę zakończył w wieku 39 lat.