Bankowo słyszeliście o kimś, kto przesadnie ubóstwia jednego artystę/-tkę. Zna na pamięć dzienny jadłospis Młodego Matczaka; wykłóca się o to, czy Rihanna jest lepsza od Beyoncé. Nie da sobie wmówić, że są bardziej utalentowani raperzy niż Kid Cudi czy Drake. I tak dalej, i tak dalej.
Przykładem takiej osoby jest Dre – (anty)bohaterka nowej serii twórcy Atlanty, Donalda Glovera i scenarzystki Janine Naber. Jeszcze nie tak dawno opłakiwaliśmy zakończenie czwartego – i zarazem finalnego – sezonu arcydzieła Childisha Gambino, a ten już zdążył wjechać ze świeżym materiałem. Niepozbawionym klasycznych dla niego zagrań i nadal unikatowym na tle generycznej streamingowej papki.
Friendship with FX ended, now Prime Video is my best friend. Po przejściu pod skrzydła Amazona, Glover zdecydował, że zacznie przygodę z kapitalistycznym hegemonem od krwawej satyry na temat fanostwa. Fanostwa, które poszło o krok za daleko. W centrum tej wykręconej historii znalazła się oddana wielbicielka fikcyjnej piosenkarki o pseudonimie Ni’jah. Należąca do tytułowego Roju Dre nie ma żadnych oporów przed tym, żeby należycie ukarać wszystkich, którzy sprzeciwią się jednej właściwej wykładni: nie było, nie ma i nie będzie genialniejszej postaci, niż queen Ni’jah. Muzyka gwiazdy towarzyszy w zasadzie każdemu momentowi w życiu Andrei Green. Tu nie ma miejsca na polemikę – nie szanujesz idolki, nie żyjesz.
„Swarm” to kino drogi; tarantinowska przeginka; karykaturalna przemoc w stylu braci Coen; pozorowany true crime, jak i egzystencjalny dramat.
Warto zaznaczyć, że fabuła jest luźno inspirowana fandomem Queen B, stąd też wszystkie nawiązania do pszczół, wiadomo. Fun fact: na TikToku dostałem nawet komentarz od dziewczyny, która poczuła się lekko dotknięta przedstawieniem fanbazy, ale generalnie spoko się oglądało i no hard feelings. Zresztą, serial operuje na lekkim poziomie meta. Przed każdym odcinkiem wyświetla się oświadczenie, że wszystkie opisane wydarzenia, osoby oraz historie są autentyczne i odwołują się do rzeczywistości, hyhy. Cytując: This is not a work of fiction. Any similarity to actual persons, living or dead, or actual events, is intentional. Kto zna rozkminę Glovera, od razu skuma, że to taki jego sprytny myk.
Rasowy kryminał o odrzuceniu i zemście
No dobra, ale o czym traktuje Swarm i dlaczego jest spoko? Long story short: opętana żądzą krwi protagonistka (?) Dre przemierza Stany Zjednoczone. Po co? W poszukiwaniu hejterów ukochanej wokalistki. To tak z grubsza, bo poza wyłapywaniem nieprzychylnych Ni'jah'i osób na Twitterze, główna bohaterka próbuje też odnaleźć sens istnienia po stracie kogoś bliskiego. Symultanicznie dokonując krwawej zemsty. Życiowe ciężary i wymyślne mordy – zupełnie jak u Park Chan Wooka.
Duet Glover/Naber postąpił zgodnie z zasadą wrzuć do garnka wszystko, co grzało w popkulturze ostatnich lat/dekad. I tak, dostajemy tu zarówno kino drogi; tarantinowską przeginkę; karykaturalną przemoc w stylu braci Coen; pozorowany true crime (których negatywny wpływ Swarm pośrednio krytykuje), jak i egzystencjalny dramat. Przewija się nawet horrorowy wajb Jordana Peela. Efektowny, ale nie efekciarski. Nastawiony na szokowanie widza, ale nie epatujący AŻ TAK bezsensowną przemocą. Twórcy celowo zrezygnowali też z wielowarstwowego, pogłębionego komentarza społecznego, jaki miał miejsce w Atlancie. I spoko, chociaż Gambino nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił do całości wątków Black community, systemowego rasizmu czy szeroko rozumianej odmienności. Albo nienachalnie wyśmiał amerykańskie przywary: neohippisowską zajawkę; odklejoną wellmanię czy groteskowe zachowania papierowych influ/celebrytów z Bay Area i okolic.
Ranczo Billie Eilish, ale to Midsommar
Aktorskie tour de force serwuje tutaj Dominique Fishback. Nie jest przesadą stwierdzenie, że Swarm to w zasadzie teatr jednej aktorki. Znana z mniejszych ról w Judaszu i Czarnym Mesjaszu czy Ostatnich dniach Ptolemeusza Greya dostała przestrzeń i na maksa wykorzystała okazję do popisu. Serio, to jedna z ciekawszych serialowych wcieleń ostatnich miesięcy. Jej postać to skrajnie neurotyczna; jednocześnie pozbawiona ludzkich odruchów i niesamowicie wrażliwa; pełna wewnętrznego chaosu i kompletnie niezorganizowana życiowo persona. Dre wzbudza wiele negatywnych odczuć, a jej czyny są dalekie od godnych pochwały. Mimo to, ciężko nie darzyć jej jakąś formą sympatii – chociaż we fragmentach. Wiadomo, zabójstwa tępym narzędziem czy lootowanie mieszkań ofiar to skrajna patologia. A tak właśnie wygląda serialowa codzienność Dre.
Poza tym, Swarm to raczej epizodyczni bohaterowie i bohaterki. Pojawia się oczywiście Chloe Bailey, która dostarcza sporo jakościówy. Poza tym jest poprawnie. W jednym z moich ulubionych odcinków Andrea trafia do małej sekty białych, oświeconych neofeministek. Epizod Running Scared to scenka rodzajowa z uniwersum Midsommar, ale zlokalizowana na odciętej od cywilizacji farmie, gdzieś w stanie Tennessee. Zawiera on wyjątkowo udane cameo Billie Eilish wcielającej się w liderkę wellbeingowego kultu. Sceny dialogowe z udziałem duetu Eilish-Fishback to jedne z topowych momentów serialu. Dajcie Billie więcej pograć, serio.
Jak to wygląda!
No właśnie, skoro w creditsach widnieje Donald Glover wiedz, że na poziomie estetycznym zostanie dowiezione sto pro. Nie inaczej jest w przypadku Swarm. Kto rozpływał się nad Atlantą, odnajdzie się momentalnie. Kto nie widział evergreena FX, również powinien docenić produkcyjną odsłonę brutalnej serii. Szerokie, statyczne kadry to znak rozpoznawczy Gambino; trochę jak u Wesa Andersona, ale mniej pedantycznie. Ciepłe światło, analogowe kolory i sprawne oko do ujęć. Stylówki poszczególnych postaci, scenografia czy soundtrack – na nim m.in. Vagabon, Tkay Maidza, Kirby oraz sam Gambino – również cieszą zmysły. Analogicznie, jak podczas przygód Paperboia i ekipy, w Swarm również dostajemy różne odsłony logosa pojawiającego się na początku każdego odcinka. Niby detale, ale powodują, że serial zyskuje na wartości.
To jak jest?
Obstawiam, że Swarm nie każdemu przypadnie do gustu. Pomijając wysoki poziom brutalności i czarny humor – to dość osobliwy serial. Są momenty, w których nieco się dłuży. Są też momenty, w których twórcy sięgają do poziomu meta. Jak przedostatni, oderwany od regularnego timeline’u epizod, który imituje przypałowe, amerykańskie crime reality show. Coś na wzór siódmego odcinka pierwszego sezonu Atlanty lub tego z S02E06, w którym poznajemy postać Teddy’ego Perkinsa. Surrealizm to drugie imię Donalda Glovera, więc raczej żadne zaskoczenie.
Konkluzja? Poza kilkoma przestojami Swarm to intrygująca seria. Nie podbije gali Emmy; nie zbierze setek milionów fanów/-ek; a Polska wciąż będzie niegotowa. Mimo wszystko, krytyka kultu jednostki jest celna, nawet w swojej skrajnej hiperbolizacji. Podobnie z komentowaniem amerykańskiej – jak i światowej – niezdrowej fascynacji seryjnymi mordercami i zbijaniu na tym kapitału. Jedno jest pewne: najnowszy projekt Gambino i spółki z pewnością zyska status cult following. KMWTW 🐝🐝
Komentarze 0