Sezon NBA rozkręcił się na dobre. Powoli wyłaniają się już murowani faworyci do walki o tytuł oraz te drużyny, które powalczą tylko i aż o pierwszy numer draftu. Można też już sprawdzić, którzy zawodnicy po pierwszym pełnym miesiącu rozgrywek zaskakują pozytywnie.
Za nami pierwszy pełen miesiąc rozgrywek. To tak naprawdę jakaś 1/4 całego sezonu. Coraz mocniej widać, kto będzie walczył o mistrzostwo, a kto jednak szorował po dnie tabeli w nadziei, że przyniesie to „jedynkę” draftu. Mamy też kilka bardzo pozytywnych zaskoczeń. Oto szóstka zawodników, która ku radości swoich fanów prezentuje na razie zaskakująco świetną formę.
Jayson Tatum (Boston Celtics)
Awans do finału był najlepszą rzeczą, jaką mogła przytrafić się karierze Jaysona Tatuma. Skrzydłowy bardzo bowiem dzięki temu dojrzał. Dziś jawi się jako gracz kompletny. Zalicza najlepszy w karierze start rozgrywek, choć w poprzednich latach przyzwyczaił kibiców Boston Celtics, że w sezon wchodzi wolno. Tym razem od samego początku jest wielki. Prowadzi bostońską drużynę do kolejnych zwycięstw, notując średnio ponad 30 oczek na mecz. I jak tak dalej pójdzie, to będzie miał spore szanse na statuetkę MVP.
Już teraz jest co najmniej w top3. Sam mówi jednak, że choć nagroda dla MVP byłaby jak spełnienie marzeń, to jednak w tym momencie skupia się na czymś innym. Jest jednym z tych zawodników, którym porażka w finałach smakowała tak gorzko, że tylko go dodatkowo napędziła. Celtics pomimo afery z zawieszonym ostatecznie Ime Udoką świetnie zaczęli sezon. Mają najlepszy bilans w lidze i historycznie dobrą ofensywę. Tatum seryjnie zdobywa 30 lub więcej punktów. Doszedł do takiego momentu, że niektóre tego typu mecze na nikim w Bostonie nie robią już wrażenia.
24-letni skrzydłowy już w poprzednich latach wysyłał jednak sygnały, że zaraz będzie w ligowej elicie. Potrafił zdobywać po 60 czy 50 punktów w pojedynczych meczach, pokazując niezwykle szeroki repertuar zagrań w ataku. Miewał też znakomite tygodnie czy nawet miesiące, ale z reguły dopiero w drugiej części rozgrywek. Teraz jest inaczej. Bije od niego dojrzałość i pełna kontrola. Nawet jeśli przydarzy mu się gorszy rzutowo dzień, to potrafi wpłynąć na zespół inaczej. Zbiera, asystuje, broni. I myśli już tylko o mistrzostwie NBA.
Shai Gilgeous-Alexander (Oklahoma City Thunder)
24-latek to dziś jeden z najlepszych strzelców w całej lidze. Zdobywa ponad 30 punktów na mecz, a oddaje przy tym mniej trójek niż Giannis Antetokounmpo. Żaden inny gracz w trwającym sezonie nie ma większej liczby meczów z dorobkiem 30 lub więcej oczek.
Wynika to przede wszystkim z faktu, że SGA punkty potrafi zdobywać na wiele różnych sposobów. Spod kosza, w pomalowanym, na półdystansie i na linii rzutów wolnych, skąd w każdym meczu zdobywa średnio około dziewięciu oczek, trafiając ponad 90 procent prób. W czasach, gdy niemal wszyscy oddają coraz więcej rzutów z dystansu, on tak naprawdę zmniejszył liczbę prób w stosunku do poprzedniego sezonu. I skupił się na tym, co ma w repertuarze najlepsze.
Dziś jest jednym z najbardziej efektywnych graczy w bliskim mid-range. Znakomicie potrafi też wykorzystać swoją zwinność i wzrost, by punktować pod koszem. A pomimo zmniejszenia liczby prób na dystansie, to udało mu się poprawić nieco skuteczność względem poprzedniego sezonu, więc i tutaj jest jakiś pozytyw.
Gilgeous-Alexander to w tym momencie jeden z najpoważniejszych kandydatów do debiutu w All-Star Game. W głosowaniu fanów łatwo mu nie będzie, bo konkurencję wśród obrońców ma jednak sporą, ale koniec końców w Meczu Gwiazd powinien zagrać. Będzie to tylko potwierdzenie gigantycznego kroku, jaki wykonał w ostatnich latach. Żałować mogą dziś trochę kibice Los Angeles Clippers, bo SGA startował przecież w Mieście Aniołów, by po debiutanckim sezonie zostać włączonym do transferu za Paula George’a.
Tyrese Haliburton (Indiana Pacers)
Po latach smutków w Sacramento wreszcie widzą fioletowe światełko w tunelu. Nie doczekał tego Tyrese Haliburton, którego Kings wysłali do Indiany w poprzednim sezonie. W tej chwili z tamtego transferu zadowolone mogą być jednak obie strony. Domantas Sabonis to przecież podpora sukcesów Sacramento, podczas gdy Haliburton stał się podporą całego klubu z Indianapolis. Na młodym obrońcy Pacers chcą budować zespół, który w przyszłości postraszy rywali na Wschodzie. To już pewne, że to świetna decyzja.
22-latek prowadzi swój zespół do zaskakująco dobrych wyników już teraz. Jest w tej chwili najlepszym asystentem w całej lidze ze średnią ponad 11 asyst na mecz (jako jedyny zresztą notuje ich więcej niż 10). Właśnie jako pierwszy gracz od początku liczenia statystyk zaliczył serię meczów, w których rozdał 40 asyst i nie zaliczył ani jednej straty. Znakomicie wygląda jego współpraca z debiutantem Bennedictem Mathurinem, a wyraźnie odżył przy nim m.in. Myles Turner, który tak dobrego okresu chyba jeszcze w NBA nie miał.
Pacers to więc teraz jedna z największych pozytywnych niespodzianek w lidze. Podczas gdy inne zespoły, które też świetnie wystartowały – jak Spurs czy Jazz – zaczynają teraz powoli tankować, to podopieczni trenera Ricka Carlisle’a wciąż utrzymują dobrą formę. Dopiero co wygrali w Los Angeles po trójce Andrew Nembharda równo z syreną. Podawał oczywiście Haliburton, który w ułamku sekund dostrzegł kolegę na dobrej pozycji i wykonał perfekcyjne podanie. A po meczu fantastycznie wszystko dziennikarzom opowiedział, oznajmiając że „cztery sekundy to sporo czasu”.
Brook Lopez (Milwaukee Bucks)
Zdawało się, że 34-letni Lopez jest już po drugiej stronie rzeki. Tymczasem w obliczu problemów zdrowotnych w kadrze Bucks to właśnie weteran okazuje się dziś najpewniejszym wsparciem dla Giannisa Antetokounmpo. Bo gdy do gry powoli wraca Pat Connaughton, a wciąż pauzuje Khris Middleton, to właśnie na Lopeza nieustannie można liczyć. Żaden inny gracz w lidze nie blokuje zresztą tak często i tak dużo.
– Gra jak najlepszy obrońca sezonu. Już wcześniej powinien zgarnąć tę nagrodę – twierdzą więc jego koledzy z Milwaukee, a powoli zgadzają się z nimi bukmacherzy.
Oczywiście nie o same bloki tutaj chodzi. One są często tylko końcowym efektem świetnego wyczucia, techniki oraz timingu, jakie posiada Lopez. Udało się też podkoszowemu popracować nad formą fizyczną tego lata, co widać w jego grze. W tym, jak się porusza i jak mimo wieku – oraz operacji pleców, którą przeszedł w poprzednim sezonie – jest zadziwiająco eksplozywny. Znów stał się więc postrachem w pomalowanym dla rywali Bucks, a ekipa z Milwaukee to w tym momencie defensywa numer jeden w NBA.
Kozły znakomicie wystartowały zresztą w trwających rozgrywkach. A choć potem nieco przyhamowały, to dziś razem z Boston Celtics są wśród głównych faworytów do zdobycia tytułu. Coraz częściej mówi się zresztą, że ewentualny pojedynek między tymi zespołami we wschodniej drabince fazy play-off będzie jak przedwczesny finał. I tym razem Lopez może odegrać w nim znacznie większą rolę niż w poprzedniej fazie posezonowej. Będzie bowiem kluczowy w starciach z Alem Horfordem czy Robertem Williamsem III.
Bol Bol (Orlando Magic)
Gdy niemal wszyscy z wypiekami na twarzy czekają na Victora Wembanyamę w NBA, to Paolo Banchero przypomina, że taki kosmita jest już w lidze.
– Nikogo nie porównuję, ale Bol Bol ma 218 centymetrów wzrostu, rzuca z dystansu, wprowadza piłkę do gry, asystuje i blokuje. Uważam, że ludzie trochę o nim zapominają, a on jest przecież wybrykiem natury – stwierdził numer jeden tegorocznego draftu.
Podkoszowy Magic to świetny przykład na to, jak stać się czymś więcej niż tylko ciekawostką. Na ten moment 23-latek jest jednym z faworytów do nagrody dla gracza, który poczynił największy postęp. Sęk w tym, że w przypadku syna legendarnego Manute Bola kluczem okazało się przede wszystkim zdrowie. Bo talentu i umiejętności od lat nikt mu nie odmawiał. To jednak problemy zdrowotne sprawiły, że najpierw spadł w drafcie do drugiej rundy (a był typowany nawet do top3), a potem nie mógł rozwinąć skrzydeł.
Nuggets dwa razy próbowali się go pozbyć w poprzednim sezonie. Najpierw wysłali go do Detroit, ale tam oblał testy medyczne. Dopiero za drugim razem się udało. Bol Bol trafił do Bostonu, lecz tam nie zagrał ani jednego meczu, bo Celtics w poszukiwaniu oszczędności wysłali go do Orlando. I dopiero tutaj 23-letni zawodnik znalazł i zdrowie, i spokojne warunki do rozwoju. W słabym klubie może uczyć się na błędach i udowadniać, że innego gracza o takim wzroście i takich umiejętności w NBA nie ma.
Aż do czasu Wembanyamy, który skalą talentu może przewyższyć… wszystkich.
Russell Westbrook (Los Angeles Lakers)
To nie jest już oczywiście Russell Westbrook, który zdobywał nagrodę dla MVP sezonu zasadniczego albo bił rekord Oscara Robertsona w liczbie triple-double. Russ z każdym sezonem jest coraz słabszy i coraz mniej efektywny. Ale przesunięcie go do roli rezerwowego mogło uratować mu karierę. I to nie tylko w Los Angeles. W przeszłości na podobne rozwiązanie nie chciał się zgodzić np. Allen Iverson i były MVP bardzo szybko z ligą się pożegnał. W przypadku Westbrooka jest więc jeszcze jakaś nadzieja.
Tym bardziej że w roli zmiennika 34-latek radzi sobie naprawdę nieźle. Lakers wciąż mają spore problemy i nieco od dna pomogła im odbić się dopiero seria meczów ze słabszymi rywalami, natomiast fani kalifornijskiej drużyny mogą mieć coraz mniej zastrzeżeń co do postawy Westbrooka. Ostatecznie to i tak jego transfer może być tym, co uratuje im sezon, natomiast z drugiej strony lepsza gra rozgrywającego może koniec końców zwiększyć szanse na ewentualną wymianę z jego udziałem. W teorii wygrywają więc wszyscy.
Westbrook po miesiącu gry w roli rezerwowego notuje średnio około 16 punktów i osiem asyst w każdym meczu. Gra w lepszych ustawieniach, które pozwalają mu lepiej wykorzystywać swoje największe atuty, czego efektem jest niezła efektywność obrońcy. Pomaga też fakt, że teraz dużo częściej występuje przeciwko zawodnikom drugiego garnituru. Wciąż całkiem prawdopodobne jest, że nie dokończy sezonu w Los Angeles. Jednocześnie rosną też jednak szanse na to, że jego kariera w NBA trochę jeszcze potrwa.
Komentarze 0