Nie było innego wyboru. Po zmianie kategorii wagowej na średnią, Michał Oleksiejczuk potrzebował zwycięstwa, by wrócić na właściwą ścieżkę kariery w UFC. Wywalczył je w fantastycznym stylu - nokautując Sama Alveya już w pierwszej rundzie swojego debiutu. Co to oznacza dla jego dalszej kariery?
Od dłuższego czasu mówiło się o tym, że waga półciężka może być docelowo nie najlepszym miejscem dla Michała Oleksiejczuka. Warunkami fizycznymi przegrywał tam z większością zawodników, a i siła rażenia - mimo że naprawdę intrygująca i z potencjałem - nie była aż taka, by to przezwyciężyć. Dlatego też po porażce z Dustinem Jacobym pojawiła się decyzja o zejściu kategorię niżej, gdzie potencjał Polaka może być nawet większy.
W swojej debiutanckiej walce w nowej wadze Oleksiejczuk pokonał Sama Alveya, całkowicie dominując go od pierwszej sekundy pojedynku, powalając mocnymi ciosami dwukrotnie i kończąc całe starcie przed upływem dwóch minut.
Zwycięstwo bardzo imponujące i przyjemne z perspektywy polskiego kibica, jednak należy przyznać, że było też po prostu spodziewane. Alvey nie wygrał dziewięciu ostatnich walk (osiem porażek i remis) i wśród fanów UFC stał się wręcz stałym obiektem żartów, a obserwatorzy zastanawiają się, co jeszcze musi zrobić, by w końcu opuścić UFC. Tym czymś może być porażka z Oleksiejczukiem - w marnym stylu i w ostatniej walce aktualnego kontraktu.
To jednak nie problem Oleksiejczuka. On wykonał zadanie - wszedł z drzwiami do nowej kategorii, niezależnie od jakości rywala. Zresztą Alvey przegrywał ostatnio wszystko, co się da, ale żaden z jego przeciwników nie skończył go tak szybko, jak Polak. Sam Michał w wywiadzie po walce bardzo szybko wyzwał na pojedynek Uriaha Halla, który jest aktualnie numerem 12 w rankingu i pełni w federacji dwie role - pogromcy dawnych gwiazd (wygrane z Andersonem Silvą i Chrisem Weidmanem) oraz papierka lakmusowego dla tych, którzy chcą wejść do pierwszej dziesiątki (porażki z Seanem Stricklandem i Andre Munizem).
Czy Polak otrzyma to, co chce? Wątpliwe, w końcu w wadze półciężkiej nie był zawodnikiem rankingowym, a w średniej pokonał jedynie tego, którego ostatnio pokonują wszyscy. Warto jednak docenić kierunek, w którym zmierza. W UFC nie przegrywał z byle kim, bo w wadze półciężkiej jego pogromcy (Ovince Saint-Preux, Jimmy Crute, Dustin Jacoby) to poważne nazwiska i zawodnicy prędzej czy później rankingowi. Sam zdaje się być bardziej zmotywowany niż zwykle - nie miał żadnego problemu ze zrobieniem wagi, a to był powód, dla którego na początku swojej kariery w ogóle pojawił się w kategorii półciężkiej. Do oktagonu wyszedł naładowany jak zwykle i rzucił się do gardła przeciwnikowi. A warto pamiętać, że Oleksiejczuk, mimo że w UFC jest od 2017 roku, ma dopiero 27 lat - w czasach, kiedy wiek fighterów się wydłuża, a mistrzami potrafią być zawodnicy koło czterdziestki. Polak ma bardzo dużo czasu, by przebijać się w górę rankingów.
Co dalej? Oleksiejczuk ma w Polsce wielu fanów, którzy od dawna bardzo mocno wierzą w jego talent i przewidują, że ten potencjał w końcu „wybuchnie”. Jeśli ma to zrobić, to właśnie w wadze średniej. Może na razie nie przewidujmy walk o pas czy czołówki rankingu, ale niewykluczone, że w ciągu kilku lat będziemy o Michale mówić jako o „polskim numerze trzy” w UFC - po Janie Błachowiczu i Mateuszu Gamrocie. W tej chwili - wśród panów, bo u pań jest jeszcze Karolina Kowalkiewicz - jest to Marcin Tybura, jednak „Tybur” po porażce z Aleksandrem Wołkowem musi pokazać, że wciąż należy do czołowej dziesiątki wagi ciężkiej - szansa już za dwa tygodnie, kiedy zmierzy się z Aleksandrem Romanowem. Mamy też Krzysztofa Jotkę, który w wadze Oleksiejczuka od dłuższego czasu lawiruje na granicy rankingu i znajdując się minimalnie poza nim.
„Sufit” naszego nowego reprezentanta w kategorii średniej jest trudny do przewidzenia, jednak potencjał na bycie fighterem z własnym, stałym miejscem w rankingu, jest widoczny już od dawna. Teraz tylko kwestia tego, czy uda się to wykorzystać.