Piękna droga na szczyt rozbita o skały. Jose Fernandez i „ta cholerna motorówka”

Zobacz również:Drużyny NFL do raportu. Oceniamy wybory wszystkich ekip w drafcie 2020
Jose Fernandez
Fot. Mike Ehrmann/Getty Images

Można powiedzieć, że historia José Fernándeza zasługuje na ekranizację. Problem niestety w tym, że jest zbyt inspirująca na film smutny, a kończy się zbyt smutno na film inspirujący. W życiu nie ma rzeczy zbyt pięknych na to, żeby nie mogły skończyć się tragedią, a to, co stało się z miotaczem Miami Marlins, jest tego najlepszym dowodem.

TEKST: PIOTR SAWICKI

Opowiadanie historii Fernándeza poprzedzić trzeba wyjaśnieniem. Wielu z nas wydawać się może, że baseball jest amerykańskim endemitem, poza ogródkiem wujka Sama praktycznie nieuprawianym. Jest to przekonanie mylne – to też najpopularniejsza dyscyplina w Japonii, Ameryce Środkowej i na Karaibach.

Jednym z krajów, w których baseballowi wiedzie się najlepiej, jest Kuba. Powiedzieć, że baseball jest traktowany śmiertelnie poważnie to nie powiedzieć nic. Przywieziony na wyspę jeszcze w latach 60. XIX wieku sport zdobył popularność tak szybko, że władający ówcześnie Hiszpanie zdecydowali się go na krótko zakazać w niepokoju, że odwiedzie on tubylców znacznie bardziej hiszpańskiej rozrywki jaką były walki byków.

Uprawiany podziemnie stał się symbolem wolności i oporu względem władz. W 1878 roku powstała pierwsza liga, która przez kolejnych kilka dekad stale się rozwijała, między innymi dzięki temu, że pozwalała na grę czarnym zawodnikom (którzy w USA musieli organizować się w swoje ligi, tzw. negro leagues). W latach 30. z kolei zaczęły funkcjonować rozgrywki amatorskie. W baseballa grała już cała Kuba.

Gigantyczne zmiany nastały po dojściu do władzy rewolucjonistów. Komuniści lubili sport – nie lubili jednak, jeżeli ktoś dobrze zarabiał na jego uprawianiu. Profesjonalne rozgrywki zastąpiono więc w stu procentach amatorskimi, a „pensje” zawodników były odgórnie ustalane przez rząd i były, jak nietrudno wydedukować, nie za wysokie. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że ekipa Fidela Castro baseball lekceważyła – w zasadzie potencjalne sukcesy swoich zawodników miały być w ich zamyśle PR-ową maszynką do przekonywania świata, że rewolucja przebiegła pomyślnie i Kuba jest teraz lepszym państwem – ale kiedy po drugiej stronie Cieśniny Florydzkiej czekały drużyny gotowe płacić miliony, to trudno było nie myśleć o przeprowadzce.

Tu trzeba jednak wyjaśnić, czym jest taka przeprowadzka. Na Kubie praktycznie każdy zna kogoś, kto zajmuje się przemycaniem uciekinierów do USA lub do Meksyku za opłatą zaczynającą się od kilkuset dolarów, jednak samo podjęcie się próby ucieczki wymaga albo gigantycznego optymizmu, albo gigantycznej desperacji. Zacznijmy od tego, że jeśli cały proceder się uda, to trzeba się pogodzić z tym, że rodzinnych stron najpewniej już w życiu nie zobaczymy, chyba że zza więziennej kraty.

„Jeśli się uda” to jednak całkiem spore „jeśli”. Straże przybrzeżne zarówno Kuby, jak i USA, nie są specjalnie entuzjastyczne wobec uciekinierów – złapanie przez tych pierwszych skończy się więzieniem (jeżeli przeżyjemy ostrzał, którym strażnicy nieraz raczą nielegalne łódki), a przez tych drugich (pod jednym warunkiem, o czym kilka akapitów niżej) – odesłaniem do tych pierwszych. Nie jest to jednak nawet największe niebezpieczeństwo: tym jest fakt, że wody wokół wyspy donajspokojniejszych nie należą, a Cieśnina Florydzka nazywana jest „największym cmentarzem na Karaibach”.

SYZYFOWE PRACE

Przed ukończeniem 15. roku życia José Fernández, świetnie zapowiadający się miotacz z prowincji Villa Clara, miał już na koncie trzy próby wydostania się z wyspy – wszystkie oczywiście nieudane i ukarane kilkoma miesiącami w więzieniu. Tu trzeba przypomnieć: mamy do czynienia z autorytarnym reżimem, w którym w żadne Prawa Człowieka nikt się bawi. Dzieciaka trzymano więc nie tylko w skandalicznych warunkach, ale przede wszystkim wtrącano go do jednej celi z mordercami, gwałcicielami i całą rzeszą najgorszych ludzi, jakie więzienia krajów trzeciego świata mają do zaoferowania.

W wieku, w którym w Polsce chodzi się do podstawówki, José musiał oglądać zabijających się współwięźniów samemu bojąc się, czy nie jest następnym w kolejce. Jak wspomina: „Dla nich życie było już i tak skończone. Jakie to miałoby dla nich znaczenie gdyby cię zabili? To tylko jedno morderstwo więcej”.

José z więzienia wyszedł na szczęście cało, a niedługo potem razem z matką postanowił spróbować po raz czwarty. Fakt, że po trzech fiaskach i kilku miesiącach w więzieniu kolejna próba została podjęta niemalże natychmiastowo, może wydawać się nieco dziwny. Pamiętać należy jednak o dwóch rzeczach: po pierwsze, tak jak już wspomniano, ucieczka z Kuby do USA to mission z gatunku impossible, przez co mało komu ta sztuka udaje się za pierwszym razem – dość powiedzieć, że ojczym José, Ramon, potrzebował 14 prób aby dostać się na Florydę.

Po drugie i znacznie chyba ważniejsze: stawka była warta nawet tak dużego ryzyka. Fernández był wówczas zdecydowanie najlepszym miotaczem w kraju w swojej grupie wiekowej i jak najbardziej miał prawo myśleć o tym, że jest w nim potencjał na przedarcie się do MLB, gdzie – nawet będąc przeciętniakiem – mógłby liczyć na milionowe zarobki. Kontynuując karierę na Kubie z kolei dostawałby miesięcznie… kilkanaście dolarów. Jak wielkie nie byłoby ryzyko, potencjalne korzyści przewyższały je kilkukrotnie.

Próba numer 4 za cel obrała sobie nie Florydę, a Cancun w Meksyku, skąd José wraz matką i przyrodnią siostrą mieli przejechać autobusem do Teksasu, a z Teksasu do Tampy na Florydzie, gdzie czekał jego ojczym. Droga dłuższa i prawdę mówiąc niekoniecznie bardziej bezpieczna, bo o ile tamto wybrzeże jest znacznie rzadziej patrolowane w porównaniu do amerykańskiego, to wody do niego prowadzące uchodziły za bardziej niespokojne. Na początku kwietnia 2008 roku łódka z uciekinierami opuściła Kubę. Wszyscy na pokładzie wiedzieli, że jeśli wszystko się uda, to malejącą za horyzontem wyspę widzą po raz ostatni w życiu.

Jednej nocy José ucinał sobie pogawędkę z kapitanem, kiedy nagle usłyszał głośny plusk. Odwróciwszy się, zobaczył, że za burtą ktoś jest. Bez większego zastanowienia, w absolutnej ciemności, wskoczył do wody z pomocą, nie mając nawet zielonego pojęcia, kogo dokładnie fala zmyła z pokładu. Topiącą się osobą była jego matka, a José do wybitnie długiej już listy szokujących rzeczy, które zrobił przed szesnastymi urodzinami, mógł dopisać uratowanie jej życia.

Łódka dotarła pomyślnie do Meksyku, naiwnością byłoby jednak sądzenie, że teraz już wszystko będzie z górki. Faktem jest, że Kubańczykom znacznie łatwiej jest dotrzeć do Cancun niż na Florydę, jednak samo postawienie suchej stopy w tym pierwszym miejscu znaczy o wiele mniej niż postawienie suchej stopy w tym drugim – i nie chodzi bynajmniej tylko o to, że to USA, a nie Meksyk, jest ostetecznym celem uciekinierów. Stany Zjednoczone bowiem w owym czasie prowadziły politykę określaną jako „wet foot, dry foot” (jej kres ogłosił Barack Obama w ostatnich dniach swojej prezydentury). Była ona niezwykle prosta: jeżeli Kubańczyków złapano na wodzie, to odsyłano ich do domu, a jeśli dotarli na ląd – mogli aplikować o wszystkie potrzebne dokumenty niezależnie od tego, czy rzeczoną suchą stopę postawili tam legalnie czy nie.

Meksyk z kolei w taki survival się nie bawił, na Kubę odsyłając każdego, kto przedostał się na jego terytorium bez kontroli granicznej. Kiedy więc łódka dotarła do Cancun, rozpoczęła się nowa misja: przejechać do Teksasu nie dając się złapać. Gdzieś w połowie drogi wydawało się, że misja zakończy się fiaskiem. Autobus z uciekinierami nagle się zatrzymał, a do środka weszli ludzie w policyjnych mundurach. José zaczął udawać, że śpi, naiwnie myśląc, że dadzą mu spokój, a kiedy jeden z nich poklepał go po ramieniu dając znać, żeby się obudził, stracił wszelką nadzieję. Wiedział już, że czwarta próba podzieliła los pierwszej, drugiej i trzeciej, a zamiast wymarzonego Teksasu i jeszcze bardziej wymarzonej Florydy już za kilka dni czekać będzie na niego cela, a w niej towarzystwo szczurów i najgorszych kryminalistów. Potem z tej celi wyjdzie, spróbuje raz jeszcze. I też się pewnie nie uda.

Policjanci – albo ludzie, którzy się za nich podawali – mieli jednak inne plany: zamiast ich aresztować, a potem wsadzić na statek powrotny, zabrali im wszystkie kosztowności i puścili wolno. Autobus dojechał do Teksasu, co oznaczało – w myśl „wet foot, dry foot” – że José wraz z matką mogli spokojnie zalegalizować swój pobyt. Koszmar dobiegł końca. Albo… jego pierwszy rozdział.

AMERICAN DREAM

José był w USA przybyszem z innego świata. Nie znał angielskiego, nie potrafił włączyć komputera, o amerykańskiej kulturze wiedział tyle, ile można było się dowiedzieć na Kubie (umówmy się, nie były to najbardziej rzetelne informacje). Nie miał przyjaciół, nie miał pieniędzy i nie miał żadnego przekonania, że to wszystko było tego warte. Jedyne co mu zostało, to baseball – chociaż też nie do końca, bo czym było MLB też nie wiedział.

Zagubiony młodzieniec spotykający nagle starszego mentora, który sprowadza go na drogę do sukcesu – brzmi jak tania filmowa klisza, jednak dokładnie taki był następny rozdział przygody Fernándeza. Ojczym Joségo zapoznał go z Orlando Chineą – byłym trenerem miotaczy reprezentacji Kuby, który zbiegł do USA, by pracować z zawodnikami indywidualnie. Wśród jego absolwentów znajdowali się chociażby bracia Liván i Orlando Hernándezowie czy José Contreras: cała trójka ma łącznie sześć mistrzowskich pierścieni, a Liván dołożył do tego jeszcze tytuł MVP World Series. Kiedy więc Chinea zgodził się włączyć Fernándeza do grona swoich podopiecznych, ten był wniebowzięty.

Chinea był niemalże archetypem trenera starej szkoły: jako najlepsze metody do poprawienia siły narzutu uważał przerzucanie opon i rąbanie drewna. I José to drewno rąbał, przez pierwszy miesiąc treningów praktycznie nie dotykając piłki. A kiedy już ją dotknął – lekko nie było. W jednym z meczów młody zaliczył 15 strikeoutów w zaledwie siedem inningów, po czym podszedł do Chinei zapytać, jak mu poszło, będąc pewnym, że zaraz usłyszy wiersz pochwalny na swój temat. – Jak końskie gówno. Rzucałeś jak przedszkolak – usłyszał.

Wściekły odszedł bez słowa, a za ten akt niesubordynacji został ukarany dwutygodniowym zawieszeniem. Kiedy po tych dwóch tygodniach zauważył, że prędkość jego najszybszego narzutu zdążyła spaść o sześć mil na godzinę, zrozumiał, że stawianie się swojemu mistrzowi nie jest najlepszym wyjściem.

Rządy twardej ręki dawały wybitne rezultaty. José poprowadził swoje liceum do dwóch tytułów stanowych, a swój ostatni sezon zakończył wygrywając 13 z 14 zagranych meczów. Po drodze – wykorzystując zamieszanie z dopuszczeniem Fernándeza do rozgrywek dla szkół średnich – próbowali go podpisać Cincinnati Reds z MLB, jednak musieli obejść się smakiem.

José przyjął propozycję Uniwersytetu Południowej Florydy. Na nieszczęście uczelni jednak, gościem na jednym z meczów Fernándeza był Chuck Hernandez, trener miotaczy innego zespołu MLB, Florida Marlins. Po zobaczeniu go w akcji natychmiastowo zwrócił się do sztabu szkoleniowego uniwersytetu słowami „Nie dostaniecie go. Nie idzie do college’u”. Kilka tygodni później Marlins wybrali José z czternastym numerem draftu 2011.

Samemu wyborowi w drafcie – nawet tak wysoko – daleko jeszcze do jakiejkolwiek gwarancji chociaż zadebiutowania w MLB. Dość powiedzieć, że ta sztuka nie udała się nawet „jedynkom” z 2013 i 2014 roku. Droga na najwyższy poziom biegnie przez tzw. farm system, czyli sieć klubów filialnych danej drużyny, które rywalizują w minor leagues – wielopoziomowych rozgrywkach niższego szczebla.

Nie ma czegoś takiego jak oczekiwany czas gry w minor leagues przed awansem do MLB – niektórym wystarcza 1,5 roku, niektórzy potrzebują kilku sezonów, a rekordzista James Lindsay posmakował elity dopiero po piętnastu latach tułaczki. Fernández jednak nie zamierzał czekać. Kolejne szczeble systemu Marlins pokonywał w kilkanaście meczów, a jego statystyki z tego okresu wyglądają jak efekt grania w grę wideo na poziomie „początkujący”. Każda lista najlepszych prospektów opublikowana po sezonie 2012 ma Fernándeza w pierwszej dziesiątce, a kilka z nich – nawet w top 5.

Sezon 2013 José miał spędzić w Double-A, czyli drugim najwyższym poziomie minor leagues, jednak przedsezonowe kontuzje Nathana Eovaldiego i Hendersona Álvareza zmusiły Marlins do załatania dziur w rotacji. Fernández robił zakupy w centrum handlowym, kiedy usłyszał dzwonek telefonu. Po drugiej stronie słuchawki był Jeffrey Loria, właściciel Marlins. Kilkanaście minut później José siedział już w swoim aucie płacząc. Był zawodnikiem MLB, a za dziewięć dni miał zadebiutować w meczu z New York Mets.

Sama decyzja o awansie Fernándeza kosztem jakiegoś bardziej doświadczonego miotacza z systemu farmerskiego Marlins nie była podyktowana tylko względami sportowymi. Loria był człowiekiem, którego kibice dosłownie nienawidzili. Od ostatniego występu w playoffach (zakończonego zresztą mistrzostwem) minęło 10 lat, nowo wybudowany stadion Marlins świecił pustkami, a każda kolejna decyzja kadrowa była niewypałem. Nazywano go najgorszym właścicielem w historii MLB, a kiedy w 2012 roku oddał do Toronto Blue Jays Josha Johnsona, Marka Buehrlego i José Reyesa – jednych z niewielu wartościowych zawodników w składzie Marlinów – za przysłowiową paczkę fajek, to w ankiecie przeprowadzonej przez Miami Herald pozytywną opinię o nim wyraziło niewielu więcej respondentów niż o Fidelu Castro.

W skrócie: zdolny, ale nadal nieopierzony zawodnik rzucany jest na głęboką wodę po to, żeby właściciel znany głównie z tego, że każda jego decyzja była zła, mógł poprawić sobie PR. Brzmi jak przepis na katastrofę, prawda?

MAJOR LEAGUER

Przed debiutanckim meczem z Mets Fernández dostał od dziennikarzy kilka standardowych pytań o to, jak się czuje i czy się boi.

– Byłem w więzieniu. Strzelali do mnie. Byłem w wodzie. Nie, nie boję się Davida Wrighta (gwiazda Mets – przyp. red). Co on mi może zrobić? – odpowiadał.

Wright faktycznie nic mu nie zrobił, a reszcie jego kolegów poszło niewiele lepiej. W pięć inningów José oddał tylko jeden obieg i zaliczyl osiem strikeoutów, co było zresztą rekordem wśród debiutantów Marlins, a w następnych miesiącach nie zdejmował nogi z gazu.

Sezon 2013 w jego wykonaniu można opisać na wiele sposobów. Można go obsypać najbardziej pozytywnymi epitetami, można wypisać poszczególne statystyki, można też wspomnieć o tym, że tytuł Debiutanta Roku zdobył niemal jednogłośnie, chociaż tak po prawdzie mówienie o nim w kontekście innych debiutantów na pozycji miotacza to jak mówienie o Lamborghini Aventadorze w kontekście pojazdów z przynajmniej dwoma kołami i silnikiem o mocy powyżej 25 koni mechanicznych. No niby można, ale tak trochę bez sensu. Kubańczyk grał nie jak „bardzo dobry debiutant”, a jak gwiazda pierwszej wielkości, głosowanie na Nagrodę Cy Younga dla najlepszego miotacza ligi kończąc na trzecim miejscu.

A wszystko to jakieś pół roku po tym, jak u podnóża góry o nazwie „Kariera w MLB” znajdował się w odległym obozie o nazwie Double-A. Normalnie, droga stamtąd prowadzi do kolejnego, Triple-A, a z niego przypuszcza się długi, mozolny atak na szczyt – najpierw kilka meczów o pietruszkę w końcówce sezonu, potem walka o jak najwyższe miejsce w rotacji, następnie gruntowanie swojej pozycji w lidze i na końcu – co udaje się tylko nielicznym – wybór do Meczu Gwiazd i walka o Cy Younga. Kiedy inni się wspinali, José wziął helikopter.

Tu należy dodać, że redukowanie wpływu Fernándeza na Marlins tylko do świetnych występów na górce miotacza byłoby z lekka niesprawiedliwe. Młody gwiazdor szybko stał się jedną z najpopularniejszych postaci w mieście nie tylko ze względu na grę, ale także na niemalże nieschodzący z twarzy uśmiech i energię którą promieniał na boisku i poza nim. Niejeden fan wspomina, jak José zupełnie z niczego zaczepiał go i pytał się, jak mija dzień, traktując go niemalże jak przyjaciela.

Osobowością łamał także baseballowe tabu. MLB to liga, w której przez lata poza oficjalnymi zasadami panowały także te niepisane, dotyczące tego, jak zawodnik ma się zachowywać względem przeciwników, a ich treść można streścić w trzech słowach: nie okazuj emocji. Niektóre z nich zresztą mogą się wydawać wręcz absurdalne. Wybiłeś home runa i podziwiałeś wpadającą w trybuny piłkę chociaż sekundę za długo? Nie przejdzie.

José o tym wszystkim nie wiedział z prostego powodu – wjeżdżając do USA on nawet nie wiedział, czym jest MLB. Baseball w jego głowie był taki, jak na Kubie – pełen emocji, gwiazdorzenia i prowokacji, czego żaden Jankes nie miał prawa zmienić. Kiedy każdy miotacz po kończącym inning strikeoucie z pokerową twarzą schodził powolnym krokiem z boiska, nasz bohater z szyderczym wyrazem twarzy krzyczał pokonanemu pałkarzowi: „siadaj!”.

Czy pakował się przez to w kłopoty? Jasne, do tego stopnia, że dorobił się kosy z całym zespołem Atlanty Braves. Coraz więcej kibiców stawało po jego stronie i nawet ten wyśmiewany stadion Marlins zaczął się powoli zapełniać, by zobaczyć cotygodniowe show, którego dostarczał wszystkim nieopierzony debiutant. W baseballu zaczęła się rewolucja, a jej przywódcami byli Fernández i inny uciekinier z Kuby, Yasiel Puig. MLB zyskiwała nową, bardziej zadziorną twarz.

Sezon 2014 Fernández zaczął świetnie i po ośmiu meczach wydawało się że razem z Claytonem Kershawem będą bić się o Cy Younga. Niestety, już w maju usłyszał słowa, których żaden miotacz w lidze usłyszeć nie chce: Tommy John.

Operacja Tommy’ego Johna, zwana tak od nazwiska swojego pierwszego pacjenta, miotacza Los Angeles Dodgers, polega na wymianie uszkodzonego więzadła w łokciu ścięgnem z innej części ciała pacjenta w dosyć skomplikowanej procedurze: dość powiedzieć, że operujący wówczas Johna lekarz Dodgers Frank Jobe szanse powodzenia szacował na 1 do 100. Oczywiście, wraz z postępem medycyny było coraz lepiej, jednak aż do dzisiaj kwestia powrotu do formy po operacji i 12-15 miesiącach rehabilitacji jest zagadką: z jednej strony po Tommym Johnie jest kilku miotaczy ze ścisłej ligowej czołówki jak Jacob deGrom, Zack Wheeler, Walker Buehler czy Yu Darvish, a wspomniany Nathan Eovaldi przechodził ją dwukrotnie życiową formę łapiąc dopiero teraz, z drugiej – co piąty pacjent już nigdy nie wraca na poziom prezentowany przed kontuzją.

Fernández przerwę w startach znosił fatalnie. Rozwiódł się z żoną, a jego matka była tak zaniepokojona jego stanem psychicznym, że nie pozwalała mu wychodzić na balkon w obawie, że José może z niego skoczyć. Do gry wrócił w lipcu 2015 i radził sobie świetnie, jednak po kilku meczach doznał kolejnej kontuzji, co zrodziło pytania, czy Kubańczyk aby na pewno jest w stanie radzić sobie z obciążeniem, jakie nakłada gra w MLB. Następny sezon miał być sezonem prawdy.

Kampanię 2016 Fernández zaczął słabo, jednak od połowy maja próżno było szukać w lidze lepszego miotacza. Stał się prawdziwą maszyną do strikeoutów, bijąc rekord Marlins w liczbie odprawionych w ten sposób pałkarzy. Po kontuzji nie było śladu – José był tak samo dobry i tak samo energiczny jak zawsze, a co ważniejsze, drużyna wokół niego stawała się coraz lepsza. Gwoli ścisłości – zespołowi z Florydy nadal do czołówki brakowało całkiem sporo, ale jakikolwiek optymizm na LoanDeport Park w wiekach ciemnych za Jeffreya Lorii był czymś tak rzadkim, że fani mieli prawo wpaść w ekstazę.

Liderem – obok Fernándeza – był zapolowy Giancarlo Stanton, który rok wcześniej podpisał najwyższy kontrakt w historii zawodowego sportu, opiewający na 325 milionów dolarów za 13 lat gry. Na tych nazwiskach lista gwiazd pierwszej wielkości w składzie Marlinów się kończyła, jednak obiecujących zawodników nie brakowało: koledzy Stantona z zapola, Christian Yelich i Marcell Ozuna, coraz głośniej pukali do ligowej czołówki, a J.T. Realmuto wyrastał na jednego z lepszych łapaczy w branży. Formowała się drużyna przyszłości.

20 września 2016 roku Fernández ogłosił, że jego dziewczyna jest w ciąży, a tego samego dnia w meczu z Washington Nationals rozegrał 8 inningów nie dopuszczając do ani jednego obiegu i zaliczając 12 strikeoutów, co nazwał potem swoim najlepszym występem w życiu. Sięgnął szczytu. Był jednym z najlpeszych miotaczy w lidze, idolem Miami, przyszłym ojcem, a oczyma wyobraźni już pewnie widział swój nowy kontrakt, który bez cienia wątpliwości opiewałby na dziewięciocyfrową sumę. Kilka dni później, korzystając z wolnego, José zdecydował się spędzić wieczór na mieście. Zaprosił Yelicha i Ozunę, jednak obaj odmówili. W towarzystwie dwóch przyjaciół udał się do jednego z klubów nocnych, a po zakończeniu zabawy skierowali się ku plaży by pojeździć na motorówce.

UWIERZCIE W BOGA

Następnego dnia sala konferencyjna na LoanDeport Park wypełniła się dziennikarzami. Na podium zasiedli trener zespołu, Don Mattingly, prezydent David Samson i generalny menedżer Michael Hill, a za nimi stali wszyscy zawodnicy Marlins. Wszyscy powstrzymywali łzy. Motorówka z Fernándezem i dwoma przyjaciółmi rozbiła się o skalisty brzeg, a cała trójka zginęła na miejscu.

Można tu postawić akapit o tym, jak wielkim szokiem była śmierć Fernándeza. Można napisać, że Marlins stracili swojego najlepszego zawodnika, MLB straciła być może swoją przyszłą twarz, a miasto Miami – jednego z najbardziej ukochanych mieszkańców. Najlepiej jednak pozwolić mówić historii.

W pierwszym spotkaniu po śmiertelnym wypadku swojej gwiazdy Marlins mierzyli się z New York Mets – tymi samymi, przeciwko którym José zadebiutował w MLB. Cała drużyna założyła koszulki z numerem 16, a wszystko rozpoczęło się minutą ciszy i hołdem złożonym Fernándezowi. W takich okolicznościach mało kogo obchodzi, co stanie się na boisku, mecz trzeba było jednak zagrać. Jako pierwszy po stronie Marlins odbijał drugobazowy, Dee Gordon. Pierwszy narzut przyjął imitując sposób, w jaki odbijał José. Potem przeszedł na drugą stronę, przeznaczoną dla leworęcznych pałkarzy i…

Gordon był świetnym zawodnikiem – dwukrotnym uczestnikiem Meczu Gwiazd – ale home runów nie wybijał praktycznie nigdy. W tamtym momencie kończył on swój szósty sezon w karierze i było to dla niego dopiero dziewiąte tego typu zagranie (dla porównania – Stanton na wybicie takiej liczby piłek w trybuny potrzebuje zazwyczaj kilku tygodni). Po meczu powiedział: – Nigdy w życiu nie wybiłem piłki tak daleko, nawet na treningach. Mówię wam, ludzie, jeżeli nie wierzycie w Boga, to lepiej, żebyście uwierzyli. Żeby to się zdarzyło, potrzebowaliśmy trochę pomocy

Pogrzeb Joségo przyciągnął tłumy, a Marlins zapowiedzieli upamiętnienie go jak przystało na bohatera, którym – mimo zaledwie czterech sezonów w drużynie – Kubańczyk niewątpliwie był. Miał powstać wysoki na 10 stóp pomnik Fernándeza, jedna z ulic nieopodal stadionu miała zostać nazwana jego imieniem, jego numer 16 miał zostać zastrzeżony, a jego szafka w szatni – zakryta szybą i nienaruszona, jako swego rodzaju ołtarz. Pamięć po wielkim miotaczu miała już na zawsze być obecna nie tylko na LoanDeport Park, ale w całym Miami.

GRÓB BEZ ZNICZY

Miesiąc po wypadku dziennikarze ESPN dotarli do policyjnych akt ze śledztwa w sprawie wypadku motorówki. Potwierdzono, że w łódce czuć było silny zapach alkoholu, a prowadzona była z „lekkomyślnością i ekstremalnie dużą szybkością”. Autopsja wskazała, że José był pod wpływem alkoholu (którego stężenie dwukrotnie przekraczało legalny limit) i kokainy, nie było jednak wiadome, kto z trójki w feralnym momencie zasiadał za sterami. Finalny raport nie pozostawił jednak złudzeń: prowadzącym był Fernández i gdyby przeżył, to stanąłby przed sądem pod co najmniej czterema poważnymi zarzutami.

Niedługo później w skrzynce pocztowej Marlins znalazł się list od człowieka imieniem Robert Boos. Autor listu, ojciec, który stracił syna potrąconego przez pijanego kierowcę, zwrócił się do zarządu drużyny z prośbą, aby anulować plany postawienia Fernándezowi pomnika.

„Moje dziecko było niewinną ofiarą, tak samo jak Emilio i Eddy (przyjaciele Fernándeza, którzy zginęli wraz z nim – przyp. red). José to morderca, jasne i proste. Nie tylko bezmyślnie spowodował własną śmierć, ale też zabrał ze sobą dwóch młodych ludzi. Gdyby żył, dziś pewnie siedziałby w więzieniu. Ja, moja rodzina i przyjaciele rozumieją to i znają ten ból. Proszę, nie czyńcie tego jeszcze gorszym gloryfikując kogoś, kto powinien spoczywać w pokoju”

Pomnika nie ma. Ulicy imienia José Fernándeza też. Jego szafka jest dziś używana przez kogoś innego, a numer 16 – dostępny dla każdego gracza (chociaż nikt po Fernándezie nie zdecydował się na jego wybór). W zasadzie przechodząc się w okolicach LoanDeport Park nie znajdziemy wielu wskazówek na to, że ktoś taki jak José Fernández w ogóle istniał. Nie ma też w Marlins Stantona. Nie ma Relmuto, Ozuny i Yelicha – ten ostatni powiedział w 2018 roku, już jako zawodnik Milwaukee Brewers (zresztą niedługo przed startem sezonu, który zakończył się dla niego zdobyciem tytułu MVP), że to właśnie śmierć Fernándeza była punktem zwrotnym dla całej drużyny. Marlins dziś szorują dno, a największą nadzieją dla nich jest to, że poza wspomnianymi zawodnikami w organizacji nie ma już też jeszcze jednego człowieka – Jeffreya Lorii.

Co więc zostało po José Fernándezie? Materialnie – niewiele. Jedynym upamiętnieniem jest mała tabliczka pamiątkowa, na której nie ma nawet jego zdjęcia. Czymś, co jest jednak ponadczasowym dziedzictwem „Niño”, bo tak był nazywany przez kolegów ze względu na dziecięcą radość z gry w baseball, są emocje. Tak jak już wspomniano, w momencie, w którym José wchodził do ligi, większość celebracji po udanych zagraniach widniała w niepisanym kodeksie karnym MLB. Dziś jest inaczej – o ile kłamstwem jest stwierdzenie, że tych reguł już nie ma, to z każdym rokiem baseballowe tabu jest przełamywane i dziś zgrywanie kozaka po wybitym home runie już mało kogo dziwi. Drogę ku temu wytyczał właśnie Fernández. Niestety, przez jedną głupią decyzję, nigdy nią nie pojedzie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Komentarze 0