W dobie internetu wydaje nam się, że wszyscy żyjemy w globalnej wiosce, karmieni wspólnym obiegiem informacji. W pewnych kwestiach to prawda, w innych - nie.
W latach 90. mogłeś nie słuchać grunge’u, jednak dobrze wiedziałeś, kim był Kurt Cobain. Choćbyś nie był hiphopowcem - znałeś 2Paca, a jeśli nawet w głębokim poważaniu miałeś piosenkowy mainstream, to bezwiednie nuciłeś sobie pod prysznicem Zombie. Wszyscy bowiem owe, szczątkowe wtedy informacje dotyczące światowego rynku fonograficznego czerpaliśmy z tych samych źródeł - nielicznych wówczas klubów i dyskotek, rzadko zajmujących się nowymi brzmieniami rozgłośni radiowych i telewizji muzycznych, które wciąż przeżywały jeszcze okres swojej największej prosperity. W każdym z tych miejsc mieliło się bowiem wówczas wszystko. I nawet jeśli idąc na imprezę czekałeś tylko, aż DJ puści wreszcie Rage Against the Machine czy House of Pain, to w międzyczasie - niechętnie, bo niechętnie, ale - odrabiałeś lekcje z Metalliki czy… Aquy. Czekając na swoją ulubioną audycję w Radiostacji przesłuchałeś zawsze kilka minut poprzedniej i jak zamuliłeś pod odbiornikiem, to również kolejnej. A zanim włączyłeś nagrywanie na wyczekanym Yo! MTV Raps, wysiedziałeś swoje przy poprzedzającej ten program mieszance wszystkiego, co złote - jedynie z perspektywy czasu - lata 90. nam w muzyce przyniosły.
Aktualny, skrajnie eklektyczny obieg muzyki, w którym właściwie wszystkie gatunki się ze sobą mieszają, a granica tego, co jest sceną niezależną, a co głównym nurtem - przynajmniej w Stanach czy Anglii - mocno się zatarła. To sprawia, że więcej ludzi ma szersze horyzonty, ale i tak… przeważająca część odbiorców tkwi we własnej bańce. Widać to jak na dłoni na festiwalach muzycznych, na których tłumy przetaczają się ze sceny na scenę z każdą właściwie gatunkową zmianą. Widać również w klubach, w których rządzi gatunkowy jednogłos - na imprezie techno nigdy nie usłyszysz rapu, a na hiphopowej - ambientu. Ba, zniknęła nawet instytucja chillout roomów, na których zwykle można było trafić na różne muzyczne dziwności. Nie pomagają w tym serwisy streamingowe, które nigdy nie podpowiedzą nam niczego, co nie brzmi podobnie do tego, czego zazwyczaj słuchamy, nie pomagają w tym komercyjne rozgłośnie i prasa muzyczna, której w Polsce właściwie nie ma (Gazeto Magnetofonowa walcz dzielnie, bo tyś jedyną ostoją), a jeśli jest, to mocno zformatowana, i nie pomaga również skrajnie spersonalizowany współczesny internet - z FB i Insta na czele - w którym gros osób zamyka się w getcie swoich upodobań, nie jest skora do dyskusji i nie szuka niczego, co wychodzi poza ich strefę komfortu. Bo podobnie jak z kuriozalnym procederem wyrzucania ze znajomych ludzi, którzy myślą inaczej, tak dzieje się w momentach, w których medium czy inna sieciowa persona wrzucają radykalną opinię czy jakąś nie pasującą z pozoru do ich image’u, kontrowersyjną treść - zaraz ludzie odlajkowują te strony, bo przecież najbardziej podobają nam się melodie, które już raz słyszeliśmy.
W latach 90. było dokładnie tak samo. A dodatkowo jeszcze mogłeś dostać w ryj od skina za to, że jesteś punkiem, a od jednego i drugiego za to, że masz szerokie spodnie - powie ktoś zaraz. I jest w tym sporo prawdy, bo międzygatunkowe podziały były wówczas dużo bardziej radykalne, a międzysubkulturowe wojny to w ogóle… były. Ale też dostęp do informacji raz po raz uświadamiał wychowankom tej dekady, jak mało wiedzą, a dziś większości osób wydaje się, że mają dokładnie ten sam ogląd popkultury, co ludzie ze Stanów.
I tu dochodzimy do wspomnianych w tytule tego tekstu Lil Peepa i XXXTentaciona, którzy w Polsce są postaciami bądź co bądź niszowymi, a w Stanach będą ikonami tej dekady podobnymi do Kurta Cobaina i 2Paca. Bez względu na to czy komuś się podoba ich muzyka czy nie, czy w latach 90. słuchał Nirvany czy Makavellego i czy obrusza go skala tego porównania. I znów składa się na to szereg czynników - zakochani w dawnych czasach jesteśmy dziś dużo mniej skłonni, by doceniać aktualnie tworzących artystów, wszechobecna ironia pozwala łatwo wykpić każdą postać wyrastającą ponad tłum, a w pogoni za powszechnym uznaniem rzadko kto zdobywa się na radykalne (nie mylić z kontrowersyjnymi) opinie. Najważniejszym czynnikiem jednak jest w tym względzie ten od którego zaczęliśmy czyli - dostęp. Kiedy bowiem redaktor Sobczyński był ostatnio w L.A., pół miasta było wyklejone wydziabaną buźką Peepa, film o jego życiu produkuje nie żaden reżyser jego klipów, ale sam Terrence Malick. A u nas wszelkie medialne - nie forowe - wyniki wyszukiwania jego ksywki można wydrukować na jednej kartce papieru. Co więcej, przeważająca ich część pochodziłaby z naszej strony i innych okołorapowych portali, które prowadzą różnej maści koledzy po piórze.
Gdybyśmy więc zapytali któregoś fana Arctic Monkeys czy Depeche Mode o to, kim byli Peep czy X, prawie na pewno usłyszelibyśmy, że nie ma pojęcia. Ba, ostatnio dwudziestokilkuletniej dziewczynie tłumaczyłem, kim jest Quebonafide, co doprowadziło do tego, że musiałem jej wyjaśnić pokrótce całą historię polskiego rapu, bo poza tym, że kiedyś słyszała Łonę czy Fisza, to w ogóle nie ma pojęcia o tym, jak to przez lata wyglądało i jak wielkie jest w tym momencie. No bo niby skąd ma to wiedzieć, kiedy mainstreamowe rozgłośnie - mocno okrojony - rap puszczają od momentu sukcesu Tamagotchi, telewizje muzyczne ledwie dyszą, będąc dziś głównie poimprezowym guilty pleasure w walce z helikopterem, a serwisy streamingowe nigdy nie podrzucą żadnemu słuchaczowi Dawida Podsiadło czy Kasi Nosowskiej nowego singla… Borixona. I ok, sami artyści niekiedy wychodzą naprzeciw tej tendencji, tworząc międzygatunkowe kolaboracje - jak A$AP Rocky z Tame Impala czy wspomniany Małomiasteczkowy wokalista z Sokołem, a w festiwalowym dryfie ktoś czasem zabłądzi na inną scenę niż chciał i zajara się czymś, o co sam by siebie nigdy nie podejrzewał. Ale nie zapominajmy, że żyjemy w bańce dużo mniej przepuszczalnej niż w tych wspomnianych latach 90. A że ten nasz newonce też jest kolejną bańką, warto czasami wybrać się gdzieś dalej, w nieznane. Żeby nie przeoczyć jakiegoś dużego lub szczególnie interesującego zjawiska, którego nasz własny, malutki skrawek internetu nigdy nam nie pokaże.
