Kolega jest dla mnie kolega. A na tych tutaj warto było czekać przez parę ładnych lat.
Jednym z najważniejszych wydarzeń lat 10. w polskim rapie był z pewnością renesans popularności zawodników związanych z kolektywem JWP. Na scenie rozdawali karty jak rasowy krupier, a sprowadzenie ich rozlicznych projektów do wspólnego mianownika stało się zadaniem z gatunku karkołomnych.
Nie byłoby jednak tego wszystkiego, gdyby nie fundament w postaci wieloletniej przecinki wydawniczej Jaśnie Wielmożnych Panów z Bez Cenzury. Ich najnowsza płyta, czyli Koledzy, stawia do pionu rynek zapatrzony w wizerunek, nie rozwijanie skillów, trzymając przy tym bardzo wysoki poziom.
Charakter nadać słowom
Liczne sytuacje związane z polskimi MC's, jak i zmiany treściowe zachodzące w środowisku, skutecznie wyleczyły większość słuchaczy z myślenia, że raperzy mogą skutecznie nauczyć ich życia. Niestety spora część odbiorców przeszła z jednej skrajności w drugą – nagle nowsze rapy stały się czasoumilaczem, który ma fajnie brzmieć i może z powodzeniem maskować pustosłowie adlibami i krócizną niestarannie napisanych, doraźnych wersów.
Jasne - Ero, Kosi, Łajzol i Siwers nie wymyślili koła. Już przed pierwszym odsłuchem mogliśmy mniej więcej przewidzieć, co znajdzie się na krążku i później niemal trafić bez pudła. Mało tu Bóg wie jak przekminionych form zwrotkowych, a historie zawarte na Kolegach to dość luźny zbiór życiowych miniatur, które pozostają na usługach braggi z gatunku wciąż tu gram, wciąż tu jestem (no, z wyjątkiem wjazdu na temat polityki i polityków). Wskażcie jednak drugą płytę z ostatniego czasu, która byłaby tak czystą emanacją talentu do nawijania. Surowy flow, bez make-upu w postaci studyjnych komponentów, niesie linijki poskładane tak dobrze pod względem brzmieniowym, że z pewnością rozpisane na pełnej świadomce (taki wjazd Kosiego w tytułowym tracku to wręcz definicja stylu). Co więcej, ich wartość przejawia się nie tylko w wypłacaniu chlebów rapgrze i słusznym, niedestrukcyjnym samozadowoleniu, lecz także backgroundzie każdego rapera z osobna – mimo wieku nie jęczą jak tetrycy, tylko szarżują z pasją niczym nienasyceni, czekający na swoją szansę newcomerzy. Modelowy przykład długowieczności, koncentracji na wordplayach i nierobienia muzyki na odpierdol.
Nie do wycinki
Gdy ukazują się takie płyty, istnieje spore prawdopodobieństwo, że przynajmniej kilka tracków będzie do skipowania, a i takiej rozsądnej praktyce nie oprze się również ta czy inna zwrotka z długiego kawałka. 21 pozycji na trackliście, nawet biorąc pod uwagę skity, to ogromny kawał materiału – i bardzo ryzykowny, jeśli wziąć pod uwagę ostateczną jakość.
Nie wiem, ile utworów było branych pod uwagę w selekcji, ale po kilku odsłuchach jestem pewien, że na oczko nie złożyło się wszystko, co powstało w procesie produkcji. Na Kolegach nie ma bowiem odrzutów; to równy, wartki strumień, z którego nie trzeba wychodzić na brzeg, bo tu i ówdzie czeka na nas muł. Podobnie jak wcześniej, metoda kompozycyjna przyniosła bardzo dobre rezultaty; mamy tu i posse-cuty, i duety, no i oczywiście także solowe tracki, więc cały czas coś się dzieje. Style nieustannie się uzupełniają, ale to nagrane w pojedynkę Bez Muzyki urasta do rangi największego i najbardziej niespodziewanego wydarzenia raperskiego tego krążka. Co tu strzępić język w niedomówieniach – Siwers błyszczy jak nigdy wcześniej, wreszcie na miarę talentu, który przez wielu był ignorowany. W tym towarzystwie mikrofonowym zyskuje nie tylko całość, lecz także każdy z osobna.
Efekt, nie efekciarstwo
W tym tekście sporo jest o zmianach w postrzeganiu rapu jako materii twórczej, ale co zrobić, skoro dzięki zarysowaniu kontekstu jeszcze mocniej uwidaczniają się zalety nowości od JWP i BC? Przyzwyczailiśmy się już, że wraz z rozwojem działki beatmakerskiej uspójnienie wydawnictwa stało się nieco trudniejszym zadaniem. Z jednej strony urodzaj producencki przyniósł tuziny albumów mocnych pod względem jednostkowych bitów, ale z rozmytą myślą przewodnią, z drugiej – materiały, które zbijają się w pulpę, brzmiąc jak odtwórcza wariacja na ten danego motywu. Szczęśliwie jest też trzecia droga.
Wiedzie ona gładko od założenia, czyli wybrania kilku efektów i ustalenia nadrzędnej cechy produkcji, do egzekucji, której wynikiem jest bardzo pojemna, ale podlegająca ścisłym regułom rzecz. Oczywiście zdarzają się w niej małe odstępstwa (w tym przypadku nieco nowocześniejsze Niewielki Gatsby i Zez), ale nie robi się z tego groch z kapustą. Koledzy to także kompozycja, którą warto osobno propsować – cut i skrecz ściele się gęsto, skity spełniają rolę charakterystycznych, hiphopowych łączników, a spod każdego bitu przeziera mniejsza lub większa stołeczna knajackość, korespondująca z przechwałkami.
Jest to o tyle ciekawe, że creditsy są napakowane jak kabanosy, a na bitach swoje miejsce mają także goście, z których najbardziej charakternie wypadli (co raczej nie powinno nikogo szczególnie dziwić) KPSN i 5FT. Nade wszystko żaden z podkładów nie rości sobie praw do wychodzenia przed szereg. Zwariowane rytmy i nieprzewidywalne twisty – to w innym serialu, pętle i pętelki muzyczne lepiej nadają się do rozwalcowywania. Oczywiście jeśli jesteś tak dobrym MC, że nie musisz komukolwiek czegokolwiek udowadniać, jak każdy z tych weteranów.