Tam, gdzie powstała meksykańska fala. Jak upajany tequilą Gignac napisał historię

Zobacz również:Futbol przyszłości? TikTok wjeżdża do ligi hiszpańskiej
Tigres UANL v Alianza - CONCACAF Champions League 2020
Fot. Azael Rodriguez/Getty Images

Salvador Dalí po krótkiej, acz dość intensywnej wizycie w Meksyku stwierdził: „Nie ma mowy, żebym kiedykolwiek tam wrócił. Nie mógłbym znieść życia w kraju bardziej surrealistycznym niż moje obrazy”. Zwykle w piłce też zakorzeniały nam się specyficzne obrazki z nim związane: skandal z paniami do towarzystwa tuż przed mundialem w Rosji, Diego Maradona szalejący w Sinaloi czy niepodrabialny zwód Cuauhtémoca Blanco. To zawsze był folklor i wyjątkowy koloryt, a teraz kraj o nieograniczonej wyobraźni doczekał się najważniejszego meczu w historii meksykańskiego futbolu klubowego. Wieczorem Tigres z Monterrey zmierzą się z Bayernem Monachium Hansiego Flicka w finale Klubowych Mistrzostw Świata.

Ameryka Środkowa jeszcze nigdy nie miała finalisty, odkąd w XXI wieku wystartowały KMŚ. Czy to dla Monterrey, czy dla Pachuki trzecie miejsce zawsze stanowiło maksimum. „Uwaga zawsze koncentruje się na Europie, Brazylii, Argentynie czy Urugwaju, ale szczerze mówiąc meksykańska piłka też ma doskonały poziom. Dotarliśmy do tego finału po zasłużonym zwycięstwie nad triumfatorem Copa Libertadores. Meksyk pokazał się wiele razy w Copa America, a tutejsze kluby wygrywały Copa Sudamericana i docierały do finału Libertadores. To otworzenie się Ameryki Południowej i zaproszenia od CONMEBOL dały szansę na ewolucję oraz zyskanie większej rozpoznawalności” – uważa trener Tigres, Ricardo „Tuca” Ferretti określany Sir Aleksem Fergusonem meksykańskiej piłki.

Nic dziwnego, skoro w maju wybije mu 11 lat pracy w klubie z Monterrey. Brazylijczyk zupełnie zmienił oblicze Tigres i wzbogacił ostatnią dekadę krajowego futbolu swoimi sukcesami. Mecz z Bawarczykami będzie jego 23. finałem z Tygrysami, a 29. w całej karierze trenerskiej. Gdyby jakimś cudem pokonał Bayern Monachium, bo przecież ostatnim latynoskim zwycięzcą KMŚ było Corinthians prowadzone przez Tite w 2011 roku, Ferreti zostałby oficjalnie najbardziej utytułowanym menedżerem w Meksyku, przebijając Nacho Trellesa.

Chłopcy z Universidad Autónoma de Nuevo León naznaczyli epokę, dzięki temu że zebrała się tam ciekawa grupa ludzi. Największą, niekwestionowaną gwiazdą całej ligi jest André-Pierre Gignac, ale chociażby w bramce mamy jego rówieśnika 35-letniego Nahuela „Patóna” Guzmána. Golkipera, który kilka miesięcy wcześniej swoim golem głową uratował Tigres, gdy byli o kilka sekund od pożegnania z Ligą Mistrzów CONCACAF. Argentyńczyk to człowiek o wielkiej charyzmie, zdarza się, że lekcji wartości udziela też dziennikarzom na konferencjach prasowych. Gdy raz poprawiali go przed kamerą, pytał, czy aż tak im zależy na wizerunku. „Doceniacie mnie, bo przyszedłem w garniturze. Ale to trochę tak, jakbym ja teraz zaczął odpowiadać na pytania tylko tym w krawacie, a tych ubranych luźniej oceniał gorzej. Skupmy się na treści przekazu, a nie na obrazie. To wartościowa rada”. W skrócie – to szatnia z pazurem i charakterkiem.

Jest też kapitan Guido Pizarro, który do Monterrey trafił prosto z Sevilli za prawie 9 milionów euro. Javier Aquino podobną drogę przeszedł z Villarrealu, a Diego Reyes odbył podróż przez Porto, Real Sociedad czy Fenerbahce, zanim w kwiecie wieku wrócił do kraju. Carlosa Salcedo też nie powinno się nikomu specjalnie przedstawiać. Tuca Ferreti dostał grupę doświadczonych, obytych z presją i sławą zawodników, ukierunkowując ich w mieście nazywanym Sułtanem Północy na sukces. Tigres wywołuje skrajne emocje w 130-milionowym kraju, ale zwróciło na meksykańską piłkę więcej uwagi niż ktokolwiek inny.

Nie ma wątpliwości, że wszystko tam kręci się wokół André-Pierre'a Gignaca, czyli najlepszego transferu w dziejach ligi meksykańskiej. To był majstersztyk trudny do zrozumienia, bo trzydziestoletni Francuz w szczycie formy wybrał się grać na drugą stronę oceanu. Był po sezonie z 23 golami w Marsylii, a w reprezentacji walczył o miejsce w składzie z Olivierem Giroud i Antoinem Griezmannem. On przed Euro 2016 strzelił gola Manuelowi Neuerowi, a później w półfinale Les Blues pożegnali Niemców, dlatego bramkarz Bayernu wypowiada się o nim z takim uznaniem. Meksykanie wierzą, że dojdzie do powtórki z ostatniego mundialu, gdy również poradzili sobie z kadrą Joachima Löwa. Gignac to marka. Nawet Kaka rozpływa się nad jego umiejętnościami: „Zobaczcie, jak on gra. Rozdaje swoją energię wszystkim wokół”.

Dlaczego Gignac opuścił Europę jako 30-latek? Marsylia była drużyną jego dziecięcych snów, ale tam kibice nie wybaczają nikomu. Kiedy był w gorszej dyspozycji, Stade Vélodrome skandowało: „Przynieście Big Maca dla Gignaca”. Potrzebował zmiany światopoglądowej i odzyskania dziecięcego uśmiechu. Zresztą kto go zna, opowiada, że nadal patrzy na wszystko oczami dziecka. Marcelo Bielsa mówił o nim: „Ma pewien dar, bo otaczają go wspaniałe wibracje. Zaraża swoją osobą, przenosi energię, podnieca kibiców, dzięki czemu ich pasja rośnie”. To podziałało na Estadio Universitario, czyli słynnym obiekcie, na którym po raz pierwszy wykonano meksykańską falę. Słynna „La Ola” niosła się podczas mundialu w 1986 roku bijącym wtedy rekordy oglądalności i osiadła na dłużej w różnych zakątkach globu.

Dość niecodzienna jest historia, jak w ogóle zrodził się pomysł zakontraktowania Gignaca. Opowiedział ją ceniony felietonista Ignacio Suárez z meksykańskiego Recordu. Tigres szukało głośnego nazwiska, mającego pokazać, że przesuwają ambicje jeszcze dalej, a trener Ferretti prosił o „prawdziwego bandziora na dziewiątkę”. Miał to być facet o brudnej twarzy, rządzący w powietrzu, dominator, który pociągnie za sobą tłumy. Warunek był jeden: musiał przyjść za darmo, aby sprostać oczekiwaniom pensji oraz wyłożyć atrakcyjną kwotę za podpis. Gignac był autorskim pomysłem Ronalda Baroniego, byłego peruwiańskiego piłkarza i menedżera działającego w Europie. Wymyślił, że napastnik walczący o króla strzelców Ligue 1 z Lacazettem wystąpi w Monterrey.

Baroni na północy Meksyku wziął list intencyjny i poleciał do Marsylii, aby spotkać się z 30-letnim piłkarzem i jego menedżerem Christopherem Cano. Agent Francuza z miejsca chciał go spuścić na drzewo. „Tigres z Nuevo León? Chyba żartujesz. Na stole mamy oferty z Atletico Madryt i Lazio” – wyartykuował. Gignac, do którego docierało co któreś słowo z powodu raczkującego hiszpańskiego, nie był jednak tak krytyczny. Ciekawość świata rozwinęli w nim dziadkowie, hiszpańscy Cyganie, którzy wyemigrowali do Algierii i zarazili go miłością do futbolu. Później fascynację innymi kontynentami rozwijał w nim Marcelo Bielsa. Chociaż Cano chciał podziękować, Gignac pozostał na statusie: spotkajmy się jeszcze kiedyś, dajmy sobie szansę.

Widywali się w następnych miesiącach jeszcze pięć razy. Wydzwaniali do siebie, ale często byli już zmęczeni tymi rozmowami. Sam Gignac nie wiedział, czego chce. Słuchał opowieści o mieście, o klubie, o światowym gigancie materiałów budowlanych firmie CEMEX, która miała wyłożyć pieniądze na jego kontrakt. Myśli o Meksyku kiełkowały, ale w Monterrey przestawali wierzyć, że to prawda. Baroni zdążył zmęczyć szefów klubu swoimi opowieściami. Menedżer Cano przełożył kilka spotkań, jedno z powodu ślubu, negocjacje były męczące, więc Tigres czuło się wodzone za nos. Tylko Gignac nabierał przekonania: „Chcę w życiu czegoś innego”.

Raz już prawie zerwali rozmowy, bo agent Francuza chciał zobaczyć kontrakt. Tigres dali mu wszystko na piśmie, czas naglił, a Gignac akurat spędzał wakacje na Florydzie. Mieli zorganizować nagłe, wieczorne, decyzyjne spotkanie w Cancun, więc André-Pierre poszukał wieczornego lotu z Orlando. Mieli tylko dwa dni, aby go zarejestrować, więc wszystko musiało wyjść idealnie. Przylatywał do flagowego, turystycznego miasta na Jukatanie. Zarząd zarezerwował eksluzywną restaurację Lorenzillo's, ściągnął trenera i sponsorów klubu. Wszystko na wariackich papierach, jednak grali va banque – przekonają Gignaca wieczorem albo zostaną z niczym.

Wszyscy byli już na miejscu, a pośredniczący Ronald Baroni palił się ze wstydu, gdy samolot z Florydy został opóźniony. Kiedy Francuz doleciał na miejsce, poprosił jeszcze o meldunek w hotelu, czas na prysznic i zmianę ubioru. Spóźnienie wynosiło ponad dwie godziny, więc irytacja biznesmenów z Monterrey była widoczna. Chcieli już wychodzić, wcześniej zostali wystawieni kilkukrotnie, więc nie wierzyli w jakiekolwiek dobre intencje 30-letniego napastnika. Trzeba było nawijać im makaron na uszy i prosić o cierpliwość.

Już po północy Gignac wszedł do Lorenzillo's, zaczęło się od przeprosin i kilku grzecznościowych kieliszków tequili. Zaiskrzyło. André-Pierre okazał się tak ciepłą osobą, że cała wcześniejsza złość wyparowała. Atmosfera stawała się coraz lepsza, ewidentnie sobie przypasowali, do czasu aż Gignac zaczął zadawać pytania. Musicie wiedzieć, że Meksykanie – przynajmniej stereotypowo – nie potrafią mówić „nie”. Będą czarować, kłamać w zaparte, byle tylko nie zawieść nikogo odpowiedzią. Francuz był oczarowany Cancun, więc pytał jakie jest Monterrey: „Ciepło, piękne plaże, palmy, identycznie jak tutaj, prawda?”. Tylko mu potwierdzali. Później pytał, jak to daleko z tej magicznej restauracji. „Półtorej godziny” – usłyszał. „Oh, cudownie, żona i córeczka pokochają to miejsce”. Nie dopowiedzieli, że samolotem, bo mowa o miastach na północy i południu kraju, a lot trwa 2 godziny i 20 minut, więc nie jest to weekendowa przejażdżka. W końcu doszło do tematu bezpieczeństwa. „Przeczytałem, że w ten weekend kilka osób zostało zastrzelonych w San Nicolás de los Garza w okolicach stadionu” – rzucił Gignac. Usłyszał w kontrze, że to dzielnica poza miastem, jakaś mała gmina i w ogóle nie dojedzie się stamtąd na obiekt. Oczywiście fałsz. Kłamali wzorowo i pracowali drużynowo. Trener Ferretti ledwo utrzymywał powagę. Wraz z upływem tequili, wina, kolejnych utworów granych przez lokalnych muzyków, zgoda była coraz bliżej, a prawda przybierała jakichś kształtów. Gignac chciał zacząć meksykańską przygodę.

– Teraz, kiedy już nie udało im się ciebie wystraszyć, musisz coś wiedzieć: jako trener jestem strasznym sukinsynem – wypalił Tuca, podając mu rękę.

– Dobrze, że mówisz, ale ja jestem jeszcze większym – podał mu rękę ze śmiechem „kupiony” André-Pierre Gignac.

Pięć lat później Francuz złożył wniosek o meksykańskie obywatelstwo. Został królem Mexico. Jest już najlepszym strzelcem klubu, najlepszym obcokrajowcem w historii ligi, a w końcu poprowadził Tigres do finału Klubowych Mistrzostw Świata. 147 goli i 35 asyst w 246 meczach to rezultat, który przerósł wszelkie oczekiwania w kontekście snajpera z Martigues. Gignac pokazuje, że wcale nie wypisał się z poważnej piłki, skoro teraz stanowi obiekt porównań z Robertem Lewandowskim i przystępuje do meczu, jakiego kraj Majów i Azteków jeszcze nie widział. Nawet jeśli to chwilowe zainteresowanie, nie żałuje, że tamtej nocy w Cancun zaryzykował.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.