Świetne występy Victora Wembanyamy na meczach pokazowych w Las Vegas sprawiły, że w przyszłym sezonie NBA czekają nas tak naprawdę dwa wyścigi. Jeden o mistrzostwo, a drugi o prawo wyboru z pierwszym numerem draftu. Bo skoro nagrodą jest 18-letni ledwie Francuz z gigantycznym potencjałem, to tankathon może okazać się równie ciekawy, co walka o tytuł. Warto sprawdzić więc, kto może w nadchodzących rozgrywkach porządnie się naprzegrywać.
Już przed meczami w Las Vegas na początku października eksperci i skauci podkreślali, że w przyszłorocznym drafcie do ligi może trafić największy talent od czasu LeBrona Jamesa. Chodzi o francuskiego podkoszowego Victora Wembanyamę, który w Vegas nie tylko potwierdził te wysokie oczekiwania, ale też zachwycił tak mocno, że tankathon – a więc wyścig po „jedynkę” draftu – może nabrać niespotykanych dotąd kolorów. Szczególnie że znakomicie wypadł też typowany do drugiego numeru Scoot Henderson.
NBA jest tymczasem zbudowana tak, że w teorii największe talenty trafiają co roku do tych najsłabszych drużyn. Chodzi o wyrównanie szans. O kolejności corocznego naboru decyduje loteria. Jeszcze kilka lat temu najgorsza drużyna sezonu zasadniczego miała 25 procent szans na wylosowanie pierwszego numeru. Od 2019 roku liga zmieniła jednak nieco ten system. To odpowiedź na bezczelne tankowanie (celowe przegrywanie dla jak największych szans w loterii, z czego przez chwilę zasłynęli m.in. Philadelphia 76ers) niektórych zespołów.
>> POBIERZ NASZ PRZEWODNIK KIBICA PO SEZONIE NBA 2022-23 <<
I tak, począwszy od loterii w 2019 roku, trzy drużyny z najsłabszym bilansem po sezonie zasadniczym mają najwięcej szans na „jedynkę” (każda po 14 procent). Nie musisz być więc rzeczywiście najgorszym z najgorszych, by tych szans mieć najwięcej. Zresztą od czasu wprowadzenia reformy zespół z najgorszym bilansem nie wylosował jeszcze numeru jeden. Smakiem musieli obejść się więc kolejno New York Knicks (2019), Golden State Warriors (2020) i ostatnio dwukrotnie z rzędu Houston Rockets (2021 i 2022).
Warto jeszcze dodać, że w loterii udział bierze łącznie 14 klubów – wszystkie te, które nie awansowały do fazy play-off. W teorii nawet ci lepsi, którzy ledwo co nie załapali się do fazy posezonowej, mogą więc wylosować numer jeden naboru, choć mają na to ledwie kilka procent szans. I choć ostatecznie o wszystkim tak naprawdę decyduje los, to jednak więcej porażek na koncie może się w dłuższej perspektywie bardzo opłacić. Szczególnie że loteria i potem draft mają często decydujący wpływ na dalsze losy tankujących organizacji.
Oto kluby, które udział w tankathonie raczej na pewno wezmą.
Numer dwa w 2021 roku, numer trzy w 2022 i nadzieje, że do trzech razy sztuka. Rockets w dwóch ostatnich sezonach osiągali najsłabszy bilans w całej lidze, wygrywając w tym okresie łącznie zaledwie 37 spotkań. To mniej, niż w skróconym przez pandemię sezonie 2019-20, gdy jeszcze z Jamesem Hardenem wygrali 44 meczów.
I choć kibice Houston mocno ekscytują się zespołem po meczach przedsezonowych, to jednak Rakiety wciąż trzeba traktować tylko i wyłącznie jako bardzo ciekawy projekt. Aż sześciu graczy obecnego składu wybranych zostało w pierwszej rundzie tego i ubiegłorocznego naboru. Dość powiedzieć, że ponad połowa zespołu to zawodnicy urodzeni po 1 stycznia 2000 roku!
Nie ma już za to w drużynie Christiana Wooda, który w poprzednim sezonie był najlepszym graczem Rockets. Odejść może też najbardziej doświadczony Eric Gordon. Młodzi, jak Jalen Green czy Kevin Porter Jr., zrobią oczywiście krok do przodu, lecz raczej nie będzie to na tyle duży progres, by koszykarze z Houston wypadli z grona trzech najgorszych drużyn w lidze. A jeśli tak jak Rockets jesteś w okresie przejściowym, to dokładnie tam chcesz wylądować, skoro w przyszłorocznym drafcie są takie talenty jak Wembanyama czy Henderson.
Amerykańskie ligi mają to do siebie, że najgorzej jest babrać się w przeciętności. Pacers przez ostatnie lata – po odejściu Paula George'a – to właśnie robili. Mieli zbyt silny skład na porządne tankowanie, ale też zbyt mocny, by móc myśleć o jakimkolwiek sukcesie.
Zmieniali się trenerzy, a w poprzednim sezonie wreszcie zmienił się trzon zespołu. Nową nadzieją klubu z Indianapolis został 22-letni Tyrese Haliburton, a najsłabszy od niemal 40 lat sezon zaowocował szóstym wyborem w drafcie. Wybrany z tym numerkiem Bennedict Mathurin ze świetnej strony pokazuje się zresztą w preseason i fani Pacers mogą mieć z niego dużą uciechę.
Naprawdę wielką radość kibicom Indiany sprawiłby jednak pierwsza w historii klubu „jedynka” w drafcie. Jak do tej pory Pacers trzykrotnie wybierali z drugim numerem (1983, 1985 oraz 1988), ale jeszcze nigdy jako pierwsi. To kiedy jak nie teraz? Okazja do zatankowania jest wręcz idealna. A nawet jeśli Indianapolis to kraina fanatyków koszykówki, to jeden naprawdę zły sezon nikogo od Pacers nie powinien odstraszyć.
Czas więc zejść poniżej pułapu 20 wygranych meczów, czego fani zespołu tak w zasadzie nigdy jeszcze nie doświadczyli. Najgorszy bilans Pacers to bowiem 20-62 z sezonu 1982-83.
Po kilku słabszych latach wreszcie kliknęli przycisk z napisem „reset”. Wydaje się zresztą, że będzie to reset bardzo twardy.
Latem z klubem pożegnał się m.in. Dejounte Murray, czyli dotychczasowy lider drużyny. Gregg Popovich ma już tymczasem swoje lata i pewnie nie za bardzo chce mu się brać udziału w tankathonie, choć już jakiś czas temu przyznał, że praca z młodymi zawodnikami sprawia mu wielką satysfakcję.
Sama jego obecność pozwoli Spurs wyciągnąć tych kilka zwycięstw więcej, lecz na szał wygranych nie ma co liczyć. Pop nikomu zresztą stawiać na mistrzostwo jego drużyny nie radzi. W składzie teksańskiej drużyny mamy bowiem przeważającą większość młodych graczy. To także aż trzech zawodników wybranych w tegorocznym drafcie, a więc i Jeremy Sochan. Choćby jego rozwój jest w tej chwili dla Spurs sprawą priorytetową, dlatego Popovich na pewno będzie mocno stawiał na młodzież.
O miejsce w zespole już drżą m.in. Jakob Poeltl czy Josh Richardson, których Spurs mogą zaraz wyhandlować w trzech celach. By zyskać kolejny kapitał (np. wybory w drafcie), otworzyć więcej minut dla młodych i osłabić zespół, czyli dać sobie większe szanse w tankathonie.
Na ten moment to właśnie Thunder daje się największe szanse na najgorszy bilans w przyszłym sezonie. Tym bardziej że w poprzednich latach drużyna z Oklahomy nie bała się podejmować odważnych ruchów sprzyjających tankowaniu.
Wiedzą coś o tym m.in. Al Horford czy Shai Gilgeous-Alexander. Ich w poprzednich sezonach władze klubu sadzały na ławce rezerwowych, gdy drużynie zaczynało iść „za dobrze”. Co więcej, już kilka tygodni temu okazało się, że w nadchodzących rozgrywkach w ogóle nie zagra Chet Holmgren, którego Thunder wybrali z drugim numerem tegorocznego draftu. W kontekście tankowania nie musi być to jednak wcale taka zła wiadomość.
OKC i tak priorytetowo będą traktować rozwój młodych zawodników. Oznacza to sporo szans na grę dla innych zawodników wybranych przez Sama Prestiego w tegorocznym naborze, ale też na testowanie wielu przeróżnych mniej znanych nazwisk czy odrzutów z innych klubów.
Nie do końca musi się to podobać takim graczom jak wspomniany Gilgeous-Alexander czy Lu Dort. Oni swoją pozycję już sobie ugruntowali i teraz pewnie chcieliby przede wszystkim wygrywać. Władze klubu uważają natomiast, że obecna pula talentu w składzie jest wciąż zbyt mała.
To oni mieli najwięcej szczęścia w tegorocznej loterii. Drugi najgorszy bilans (mieli dwie porażki mniej niż Rockets) zapewnił im świetną pozycję wyjściową. Efektem był numer jeden w drafcie i wybór Paolo Banchero, który może mieć spore nadzieje wobec swojej kariery, jeśli spojrzeć na to, jak radzili sobie inni gracze wybierani z „jedynką” przez Magic w przeszłości.
19-latek włoskiego pochodzenia najprawdopodobniej niewiele jednak zmieni w Orlando w swoim debiutanckim sezonie. Na Florydzie szykują się więc na trzeci kolejny sezon w okolicach 20 wygranych meczów.
Drużyna prowadzona przez trenera Jamahla Mosleya to ten sam przypadek, co kilka innych perspektywicznych zespołów. Jeszcze nie dziś i nie jutro, ale może pojutrze? W zespole jest bowiem sporo talentu, ale tak naprawdę Magic wciąż sprawdzają, na kim rzeczywiście mogą budować klub.
Dość powiedzieć, że na ten moment w składzie na przyszły sezon mają tylko jednego zawodnika powyżej 30. roku życia. Z kolei jednym z najbardziej doświadczonych zawodników jest w teorii Markelle Fultz, czyli numer jeden draftu z 2017 roku, który przez kolejne problemy zdrowotne w pięciu sezonach rozegrał łącznie tylko 131 spotkań.
Prawdziwy czarny koń tego wyścigu. Jazz latem oddali nie jedną, a dwie swoje największe gwiazdy. Obu ruchów wykonał Danny Ainge, który w podobny sposób przebudowywał już kilka razy Boston Celtics.
Obecna sytuacja Jazz przypomina więc trochę tą, w której znaleźli się właśnie Celtowie w 2013 roku po oddaniu Paula Pierce’a oraz Kevina Garnetta. Wydawało się wtedy, że bostończycy będą jedną z najgorszych drużyn w lidze. Ostatecznie 25 zwycięstw nie przyniosło wcale rewelacyjnego wyniku w loterii draftu. Mocno za uszy bostoński zespół pociągnął wtedy młodziutki debiutujący trener Brad Stevens.
Teraz historia może się powtórzyć, bo Ainge nie tylko oddał gwiazdy i odmłodził skład, ale też zatrudnił nowego szkoleniowca. Został nim ledwie 34-letni Will Hardy, którego Jazz podebrali ze sztabu Celtics. Wcześniej młody trener pracował natomiast dla Gregga Popovicha i przez jakiś czas wydawało się, że może nawet zostać jego następcą.
Teraz przed nim trudne zadanie, bo w składzie Jazz talentu co prawda nie brak, ale mało tam postaci, które można by określić mianem przodujących. Co więcej, zaraz z drużyną mogą pożegnać się kolejni wartościowi weterani i ekipie z Salt Lake City wygrywać może być bardzo ciężko.
Komentarze 0