THROWBACK #10. „Nigdy nie spadnie, samolot nigdy nie spadnie!”. Legia w Gruzji w bojowych warunkach i lot, jakiego nie zapomnę

Zobacz również:Najlepszy piłkarz ekstraklasy wraca. Poważne zbrojenia mistrza Polski
fot. Andrew Milligan - PA Images/PA Images via Getty Images

Mam przepastne archiwum i nie zawaham się go użyć. W kilku segregatorach leżą teksty, jakie napisałem przez ponad 15 lat pracy w zawodzie dziennikarza. Setki rozmów i dziesiątki delegacji – to się nie może zmarnować. W każdą niedzielę jedna z takich historii na newonce.sport. Dziś o wyprawie do Tbilisi. Śmiesznej, ale jednak bardziej strasznej.

„Witajcie w krainie, w której obcy ginie” – zatytułowałem zapowiedź meczu FC Tbilisi – Legia Warszawa, w korespondencji dla „Przeglądu Sportowego” w sierpniu 2004 roku. Nie chodziło tylko o upały, ale również inne „atrakcje” na miejscu.

Fragment tekstu: „(...) Jeszcze przed odprawą na gruzińskim lotnisku, polski konsul Wacław Szczurski, przestrzegał wszystkich przed niebezpieczeństwami, jakie czyhają na przyjezdnych. – Samego próbowano mnie zabić dwa razy – opowiadał ze spokojem, jakby mówił, co zjadł dzisiaj na śniadanie. – W zeszłym tygodniu miałem zgłoszenie od dwóch studentów, których zepchnięto w przepaść, na szczęście nic im się nie stało. Błagam, panowie – apelował – bądźcie ostrożni i uważajcie szczególnie na kobiety. Ich bracia, mężowie, „opiekunowie” – każdy nosi broń, od pistoletu po maczetę i nie waha się jej używać. To szalenie niebezpieczny kraj”.

W RZĄDOWYM TUPOLEWIE

No cóż, zachęcił jak cholera! Ale jako że byliśmy już na miejscu, nie miałem specjalnie innej alternatywy. To nie była łatwa podróż. Jakby coś złego wisiało w powietrzu. W tamtą stronę samolot Tupolew, który Legia dostała od rządu na ten lot, miał problemy i musiał krążyć kilkadziesiąt minut nad lotniskiem. Po latach koledzy z tej samej delegacji mówili, że ta właśnie maszyna rozbiła się w Smoleńsku, ale ja nie lubię takiego pieprzenia, nie mam na to żadnych dowodów, choć pewnie dałoby się to jakoś sprawdzić. Prawdopodobieństwo wynosi 50 procent, bo te samoloty były dwa. W Tupolewie miało być wesoło dopiero z powrotem, ale dojdziemy i do tego.

Żar lał się z nieba, ale w sumie to był ładne miejsce. Wyglądało, jakbyśmy się cofnęli w czasie, taka Polska 1984. Szybko zapomnieliśmy o przestrogach konsula i po kolacji z miejscowymi dziennikarzami, na której od wina i zakąsek uginały się stoły, ruszyliśmy w czeluść gruzińskiej nocy. Przetrzeźwiałem dopiero, gdy zobaczyłem w dyskotece pod gołym niebem znak – wielki pistolet przekreślony na czerwono. Wyglądał jak drogowy, tyle że umieszczono go przy samym wejściu do klubu. Z jednej strony to fajnie, pomyślałem, że nie wolno wnosić broni, z drugiej – omiotłem wzrokiem miejsca przy barze i ci goście nie wyglądali mi na takich, którym ktoś mógłby tego zabronić. Na parkiecie tańczyła samotnie dziewczyna, ale nikt nawet nie zerkał w jej kierunku.

MOMENT ZAGAPIENIA

Dotarliśmy bezpiecznie do hotelu nad rzeką, spałem w tym samym przybytku, w którym jeden z fanów Legii postanowił zapłacić za nocleg... przyrodzeniem. Po prostu wyjął członka i położył go na blacie recepcji. Zarejestrowała to kamera i z tego co pamiętam, dostał później zakaz stadionowy.

Kibice lecieli z nami do Gruzji – w dziwacznym miksie na pokładzie Tupolewa mieszali się z piłkarzami i dziennikarzami. Śpiewali wesołe piosenki, dla kogoś takiego jak ja, panicznie bojącego się latać, z pewnością mogły stanowić ukojenie. „Nigdy nie spadnie, samolot nigdy nie spadnie!” – zaintonowali, gdy ktoś strachliwy jak ja rzucił, że zaraz może nam się skończyć paliwo. Były też turbulencje i znów ta przyśpiewka.

Na miejscu znaleźliśmy kilka atrakcji. Zabrano nas na wycieczkę, podczas której jeden z miejscowych przewodników pokazał nam gruziński styl jazdy – nie ma żadnych pasów, po prostu kto wytrzyma psychicznie starcie z nadjeżdżającym autem, ten wygrywa. Na szczęście nasz kierowca miał zajebiście silną psychę i wszyscy zjeżdżali nam z drogi, nie wiem czy w przepaść, wolałem się nie oglądać za siebie.

– Dokąd jedziemy? – spytałem.

– Kupić pamiątki.

Pamiątki to były rozłożone w jakimś parku na kocach stare przedmioty, postaliśmy tam, z pół godzinki i z powrotem do auta, na czołóweczki z innymi!

W dniu meczu pod stadionem był tłok, wszystko zdezorganizowane na maksa, posadzono nas nie na trybunie prasowej – to znaczy, oni sądzili, że tak, ale nie, nie, nie – tylko wśród kibiców. Mój laptop i telefon komórkowy wzbudził spore zainteresowanie, nic dziwnego, podejrzewałem, że sprzedanie takich przedmiotów mogłoby w tym miejscu gwarantować godne życie na kolejny rok. No i stało się....

Jak mawiał komentatorski klasyk: „Wykorzystał ten moment zagapienia...”. Wystarczyło, że na moment zgubiłem koncentrację. A miałem prawo, owszem. Przecież nadawałem tekst do redakcji, deadline wisiał nade mną jak topór, tam tłok, gorąco jak w piekle, jacyś ludzie się kręcą, mam wrażenie, że jest ich coraz więcej, głównie dzieci. Legia prowadziła i z górnych kondygnacji trybun poleciały przedmioty w tym butelki.

Łączyłeś się wtedy nie przez wi-fi, bo ono jeszcze nie istniało. Do laptopa przystawiałeś telefon (z boku lub z tyłu, w zależności od modelu) i korzystałeś z tzw. portu IR, czyli de facto podczerwieni. Niekiedy trzeba to było zrobić idealnie, żeby system zadziałał. Czas naglił, a ja nie byłem w stanie wcelować. Dotknąłem ręką telefonu, by go odpowiednio ułożyć, a właściwie dotknąłem... miejsca po nim. Dzieciaków już nie było. Byłem za to ja. W dupie.

GDZIE TEKST?

Wylot następował natychmiast po meczu, więc trzeba było pędzić na lotnisko. Piłkarze – wiadomo, mieli eskortę i otwartą drogę, my zaś nie. Jechaliśmy busem i trzeba było przedrzeć się przez tłumy.

– Gdzie tekst? – dzwonili z redakcji na telefon kogoś z konkurencji.

– Ukradli mi aparat, sorry.

Lotnisko było puste. Strażnik na tyle miły, że wpuścił mnie do kanciapy i pozwolił skorzystać ze swojego komputera. Ale, po pierwsze, wyglądał on jak ZX Spectrum, po drugie – nie byłem w stanie przenieść tekstu do jego maszyny, nie było wtedy pendrive’ów. Poddałem się. Prawie.

Sytuacja była o tyle stresująca, że piłkarze Legii i kibice czekali już w samolocie. Pożyczyłem więc telefon od jednego z dziennikarzy, powiedziałem, że kiedy na billingu w jego redakcji będzie ta rozmowa, to ja zwrócę jej koszt, a następnie podyktowałem ze swojego laptopa tekst. Miałem kilka procent baterii, nie działało tam żadne cholerne wolne gniazdko, więc pociłem się jak diabli i w końcu ten sklecony w amoku paw pofrunął na łamy gazety.

ŚPIEWAMY RENI JUSIS

Wszedłem do Tupolewa zmasakrowany psychicznie. Na szczęście piłkarze szybko otworzyli mocne trunki i whisky ukoiła skołatane nerwy. Podczas lotu turbulencje były okrutne, znów śpiewali to samo. Jeden z kibiców wkurzył się za coś na drugiego i przylutował mu takiego prostego, że tamten do końca podróży spał smacznie na podłodze. Inny wstał i krzyknął nagle na cały samolot: „A teraz piosenka, którą chciałbym zadedykować wszystkim drobnym przedsiębiorcom. To Reni Jusis: – A kiedyś cię znajdę, znajdę cię!”. Domyśliłem się, że ten pan na co dzień nie pracuje na poczcie. Samolot zaintonował razem z gościem, który przechylił z gwinta pół butli Jacka Danielsa i tańczył, stojąc na fotelu.

Z kabiny pilotów wyszedł Piotr Włodarczyk, w mundurze pilota, zamienili się – pilot założył koszulkę Legii. Wszyscy byli kompletnie nawaleni. Gdybym opowiedział komuś, że miałem taki sen, wysłałby mnie pewnie do psychiatry. Ale to się wydarzyło.

ZGASŁY WSZYSTKIE ŚWIATŁA

Nigdy wcześniej i później nie byłem w takiej delegacji. Kiedy koła samolotu dotknęły ziemi na Okęciu, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Z kronikarskiego obowiązku. Legia wygrała 1:0. W tekście, który podyktowałem do redakcji, znalazło się takie sympatyczne zdanko: „Piłkarze Legii długo musieli czekać w budynku klubowym, bo na parkingu zebrał się tłum, który chciał ich zlinczować”.

Z tamtego wyjazdu najlepiej zapamiętałem jednak inną rzecz. Gdy krążyliśmy po Tbilisi późną nocą, jeden z moich kumpli był już tak „zmęczony”, że postanowił oprzeć się o latarnię. Zaskoczyło nas wszystkich, że kiedy już tak zrobił, zgasły wszystkie światła na ulicy. Okazało się, że na słupie latarni jest włącznik, taki jak w macie w domach. Możesz sobie spacerować, a kiedy uznasz, że szkoda prądu, wyłączasz światło na całej długości ulicy. Na szczęście nie przechodził akurat nikt uzbrojony.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.