Mam przepastne archiwum i nie zawaham się go użyć. W kilku segregatorach leżą teksty, jakie napisałem przez ponad 15 lat pracy w zawodzie dziennikarza. Setki rozmów i dziesiątki delegacji – to się nie może zmarnować. W każdą niedzielę jedna z takich historii na newonce.sport. Dziś o zimowym zgrupowaniu polskich klubów w Turcji.
Lecąc do Turcji zimą 2005 roku kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Liczyłem po prostu na dobrą przygodę i na pewno chciałem uciec przed mrozami. Na zgrupowaniu Legii w Cetniewie, na którym byłem tuż przed tą zagraniczną delegacją, było minus 20 stopni, więc wylądowanie w kraju, gdzie termometr wskazywał 15 i świeciło słoneczko, odbierałem jako dar od losu.
KICZ WALIŁ PO OCZACH
Znalazłem w domowym archiwum tekst z magazynu „Przeglądu Sportowego”, a jego tytuł brzmiał: „Jak zabić nudę”. Z grubsza chodziło o pokazanie, że przerwa między rundami to dla piłkarzy nie tylko czas ciężkiej harówki, ale też nudy właśnie. Monotonia kolejnych dni, te same twarze, na treningu i na stołówce, zmiana klimatu, miejsc, temperatur – od tego naprawdę mogło się zakręcić w głowie. No ale czego człowiek by nie zrobił, żeby tylko nie siedzieć w redakcji.
Hotel Kremlin Palace walił po oczach kiczem na kilometr. Ta namiastka rosyjskiej architektury wsadzona w szczere pole gdzieś na tureckim wybrzeżu, straszyła wyglądem i gubiła niektóre dobre dusze, kusząc trybem all inclusive. Tutaj off topic. Dziennikarze lubili takie delegacje, ponieważ piszę o czasach, w których dostawało się jeszcze pełne diety. Potem redakcje zaczęły do tego podchodzić jakoś dziwnie, cięcie kosztów sprawiało z każdym rokiem, że brnęło się w coraz ciemniejsze zaułki – a to pół diety, a to wcale, generalnie najlepiej byłoby, gdyby dziennikarz zapłacił za wyjazd sam.
Ja dostawałem przepisową dietę, na Turcję to było chyba ze 40 dolców dziennie i siedziałem dwa tygodnie w miejscu, w którym nie mogłem niczego wydać, bo i nie miałem gdzie. Jedzenie i nocleg były za darmo. Dolary trzymałem więc w kopercie z księgowości, a po powrocie wymieniałem w kantorze na złotówki i ruszałem w tango.
ZMIECIONY Z PLANSZY
Byliśmy niedaleko Antalyi. Moim głównym zadaniem była oczywiście obsługa Legii, ale w promieniu dwustu kilometrów mieszkało z dziesięć polskich drużyn, więc jeździłem do nich, by robić materiały. Bywały takie dni, że zapisywałem trzy, cztery strony w gazecie. Walka była nierówna i okrutna, ale dobrze sprawdzałem się w takim chaosie. Mało spałem i jadłem, dużo pisałem i jakoś te dni leciały.
Gdy drugi raz przybyłem do Kremlin Palace, okazało się, że z balkonu wypadł lekarz Górnika Łęczna. Trafił do szpitala. Pofrunął od strony morza i miał sporo szczęścia, że akurat jedna z rosyjskich drużyn poszła tego dnia pobiegać. Mówił potem, że po prostu zapomniał karty do pokoju i przechodził przez balkon od kolegi. W szpitalu powiedział lekarzom, że zasłabł uprawiając jogging. Wiadomo.
Rok wcześniej widziałem co all inclusive potrafi zrobić z ludźmi. Zmiotło z planszy Ilję Cymbalara. Opiekował się drużyną juniorów Spartaka Moskwa. Niestetyy, opieka polegała na piciu alkoholu w hotelowym pokoju, a kolega opowiadał mi, że stałą opiekę nad biednym Ilją (pewnie chory był, kurczę), sprawowały trzy damy.
Faktem jest, że jego młodzi zawodnicy nic nie robili. Pili piwko, grali w bilard i palili papierosy. Raz się nawet pobili. Jak zobaczyłem Cymbalara, gdy już wyszedł z pokoju, objawił mi się człowiek niezwykle czerwony na twarzy. Zapewne od słońca, takie słabe bywa wyjątkowo zdradliwe.
WĄSY Z NUDÓW
Łukasz Surma opowiadał mi, jak z nudów na takim zgrupowaniu on, Marcin Rosłoń, Piotr Włodarczyk i Artur Boruc zapuścili wąsy. – Zainspirował nas Adam Małysz – stwierdził. Boruc dostał jednak powołanie do kadry i nie chciał się tam ośmieszać, więc wąsiska solidarnie wszyscy zgolili.
Na jednym takim zgrupowaniu pisałem setki tysięcy znaków. Uczyło to organizacji pracy, dywersyfikacji treści – tu wywiad, tam reportaż, super sprawa. Poznałem dziesiątki piłkarzy, książka telefoniczna puchła od numerów, co procentowało potem w zwykłej redakcyjnej robocie. Najgorszy był jednak powrót z pierwszego tureckiego zgrupowania.
KRZYKI, PŁACZ I MODLITWA
Z Antalyi leciałem do Stambułu, następnie stamtąd przesiadka do Warszawy. Wylot mieliśmy chyba o trzeciej nad ranem. Na pewno było ciemno i na pewno zasnąłem przed startem.
Macie czasem tak, że zastanawiacie się, czy to jest sen? Ja chciałem, aby tak było, niestety czułem całym sobą, że nie śnię. Bagaże wypadające z luków, maseczki, ludzie, którzy krzyczą, płaczą, ktoś się modli w przejściu. Do końca życia nie zapomnę twarzy fotografa, z którym byłem, Łukasza Grochali. Siedział w fotelu przede mną i odwrócił się, wkładając głowę między dwa oparcia. Patrzyłem na niego i zrozumiałem, że on się chce pożegnać. Kurwa, to już? Tak nagle i bez sensu, w jakiejś Antalyi?
Samolot, o czym dowiedzieliśmy się potem, wpadł w jakąś dziurę między masami powietrza nad górami i zaczął opadać. To samo spotkało kiedyś reprezentację Janusza Wójcika w Ameryce Południowej. Tyle ze my byliśmy tuż po starcie i miałem przekonanie, że maszyna po prostu ma jakieś kłopoty techniczne. Pilot nic nie mówił.
Nasza maszyna była stara. Miałem wrażenie, że nikt nie sprawdzał ile kto ma bagażu. Czułem się niekomfortowo, wchodząc na pokład, ale jakie było inne wyjście? Moment, w którym potężne drgania ustały i samolot zaczął normalnie lecieć, był jedną z najdziwniejszych chwil w moim życiu. Od tamtej pory już nigdy nie latałem tak samo. I to zostało do dziś. Zawsze kiedy wsiadam do samolotu, mam mokre ręce, a serce wali mi jak szalone. Nie, Turcja nie kojarzy mi się dobrze.
