THROWBACK #9. Maracana, szalony przewodnik wycieczek i żongler bez nogi, czyli karnawał w Brazylii

Zobacz również:Futbol przyszłości? TikTok wjeżdża do ligi hiszpańskiej
fot. Getty Images

Mam przepastne archiwum i nie zawaham się go użyć. W kilku segregatorach leżą teksty, jakie napisałem przez ponad 15 lat pracy w zawodzie dziennikarza. Setki rozmów i dziesiątki delegacji – to się nie może zmarnować. W każdą niedzielę jedna z takich historii na newonce.sport. Dziś o derbach Rio – Flamengo kontra Fluminense.

Z perspektywy czasu naprawdę nie wiem, czemu się na to zgodziłem. Zarabiałem marnie, na koncie miałem wiecznie zaledwie parę złotych, ale na szczęście nie byłem zbyt odpowiedzialny, kiedy więc Krzysiek Stanowski zaproponował mi w 2005 roku wyjazd do Rio De Janeiro na karnawał i mecz Flamengo – Fluminense, po prostu się zgodziłem. – Oddasz mi kasę, jak będziesz miał – wzruszył ramionami, a jako że cała ta szalona wycieczka kosztowała z 10 tysięcy od głowy, zapomniałem chyba się zastanowić, kiedy faktycznie będę miał. Gdy już jednak popijaliśmy whisky lecąc nad oceanem, było za późno.

Nie przypominam sobie w swoim życiu tak „przeimprezowanego” czasu. Właściwie codziennie chodziliśmy spać o piątej nad ranem, spaliśmy do 15:00, na śniadaniu byłem raz. Przy okazji udało się przynajmniej wyskoczyć na derby Flamengo z Fluminense, na starej Maracanie, która – szczerze mówiąc – nie poraziła, przypominała raczej coś co wymaga natychmiastowego remontu. Ostatecznie się go doczekała. Rekonstrukcja legendarnego obiektu była konieczna przed mundialem w 2014 roku.

To co najbardziej zaimponowało mi w Maracanie, to jej druga, choć mniej znana nazwa – Estádio Jornalista Mário Filho. Chodziło o oddanie czci brazylijskiemu dziennikarzowi. Pomyślałem sobie wtedy, że to niewyobrażalny honor, gdy kraj tak obsesyjnie zakochany w piłce nadaje twoje imię potężnemu stadionowi, świadkowi wielkich meczów.

Maracanę otwarto z okazji MŚ w 1950 roku, początkowa pojemność trybun wynosiła 200 tysięcy miejsc. Później spadła do kilkudziesięciu. Na meczu, na który się wybraliśmy, było może ze 35 tysięcy osób. Nie trafiliśmy jeszcze na finałowe rozgrywki sezonu, więc to normalne. Na trybunach kibice Flamengo powywieszali flagi odwrócone do góry nogami, miało to stanowić oznakę protestu przeciwko słabej formie drużyny Fla. Pamiętam również, że bilet na taki mecz kosztował wówczas 10 złotych. Brazylię zżerała inflacja, wszystko było okrutnie tanie. Kiedy na przykład siedzieliśmy w restauracji przy Copacabanie przez kilka godzin, jedząc i pijąc na okrągło, rachunek rzadko przekraczał kilkadziesiąt złotych.

Ktoś może się dziwić, że Krzyśkowi poszło potem tak dobrze w biznesie, ja akurat wcale. Już przed naszym wylotem wymyślił taki plan – napiszemy kilka tekstów o brazylijskiej piłce i samym Rio de Janeiro do kilku gazet, dzięki czemu wycieczka nam się zwróci. I faktycznie, z tego co pamiętam, przynajmniej połowa wydanych pieniędzy do nas wróciła. M.in. w „Polityce” ukazał się nasz duży tekst, w cyklu „Na własne oczy”. Najlepsze story poszło jednak do CKM – niestety, nie poczuł tego kompletnie przyjmujący tekst redaktor, jakiś skrajny nudziarz i dopiero jego przełożony po latach wyznał nam z żalem, że nie dopilnował sprawy.

Całymi dniami piliśmy piwko i leżeliśmy na plaży. Podziwialiśmy faceta, który mając tylko jedną nogę żonglował na deptaku, zbierając za to bardzo dobry utarg, graczy w siatkonogę na plaży, nikt nie robi tego tak efektownie, jak Brazylijczycy, pośmialiśmy się na wycieczce z szalonym przewodnikiem, który opowiadał otwarcie ludziom, że Brazylia sprzedała Francji finał w 1998 roku. Nie zmartwiłem się nawet, gdy ukradziono mi zegarek z urodzin – dzieciaki z faweli przychodziły na plażę i jeśli zasnąłeś na słońcu, to niestety była twoja strata. Brazylijczycy byli bardzo gościnni, jeden z nich oferował nam nawet swoją... dziewczynę. Oznajmił, że on sobie znajdzie inną, ale grzecznie podziękowaliśmy.

To był najbardziej szalony czas w mojej przygodzie z dziennikarstwem, właściwie nie mieszkałem w domu, przesiadałem się tylko do kolejnych samolotów, pociągów, autokarów. Momentami, gdy budziłem się w kolejnym hotelu, nie wiedziałem już, gdzie się znajduję. Z mroźnego Cetniewa leciałem do Rio, stamtąd do Warszawy (pamiętam że różnica temperatur wynosiła blisko 50 stopni Celsjusza), by po jednym dniu polecieć do Turcji na zgrupowania polskich drużyn. Dziś nie wytrzymałbym tego fizycznie. Jednak mając 28 lat nie zwracałem uwagi na takie bzdury.

Oto fragment korespondencji do „Przeglądu Sportowego”:

„Kiedy w noc poprzedzającą sobotnie spotkanie obu zespołów trwała zabawa w dyskotece na Copacabanie, nagle wokalista orkiestry grającej sambę zapytał tłumu: – Czy jesteście kibicami Fluminense? Zapanowała cisza. – Czy jesteście kibicami Botafogo?! – krzyknął jeszcze głośniej, ale znów nikt mu nie odpowiedział.

– Czy jesteście kibicami Vasco?! – wrzasnął wreszcie i wyrwało się kilka osób. W końcu przeciągle zawył do mikrofonu: – A może jesteście fanami Flaaaaaamengoooooo?!!

Kilka tysięcy gardeł odpowiedziało: – Taaaaaak!!!”.

Bez chwili wahania przypominam sobie hit tamtego karnawału – utwór „Poeira”, czyli po polsku „pył, kurz” Ivete Sangalo. Aż trudno mi uwierzyć, że od tamtej pory minęło 16 lat. Nie żałuję jednak, że dałem się wtedy Krzyśkowi namówić na tę szaloną eskapadę. A, i gdyby ktoś pytał. Kasę oddałem.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.