Najmłodszy z nich ledwie co przekroczył pięćdziesiątkę, najstarszy w erze wielkiej sławy miał ponad 90 lat. Pamiętacie jeszcze Buena Vista Social Club? 20 lat temu mówili o nich wszyscy.
Bardzo lubimy takie historie, kiedy starsi, dotąd nieodkryci artyści nagle stają się wielkimi gwiazdami. Przynajmniej na moment. Tak stało się chociażby z muzyką Sixto Rodrigueza, nieznanego w Stanach, a kochanego w Afryce Południowej - świat poznał go dopiero po premierze nagrodzonego Oscarem dokumentu Sugar Man. Tak było z obdarzonym niesamowitym, głębokim głosem Charlesem Bradleyem, który wielką karierę zaczął robić po 60-tce. I tak stało się ze składem kubańskich muzyków Buena Vista Social Club.
Nazwa wzięła się od Buenavista Social Clubu, czyli działającej w latach 30., 40. i 50. hawańskiej klubokawiarni, w której spotykali się lokalni muzycy. Dziś budynek wygląda tak:

Ale wtedy tętnił życiem. Jego klientelę stanowili głównie robotnicy pochodzenia afrykańsko-kubańskiego; w tamtych czasach social cluby nie brały się znikąd, każdy był przystosowany do potrzeb określonej grupy społecznej. Akurat w tym lokalu szczególnie chętnie przesiadywali ludzie związani z lokalną sceną muzyczną. W efekcie Buenavista Social Club był matecznikiem dla hawańskich dźwięków tamtych lat.
Minęło ponad pół wieku, a na Kubie pojawił się amerykański gitarzysta Ry Cooder. Przyjechał tam w 1996 roku, by wziąć udział w koordynacji wspólnego projektu muzyków hawańskich z ich kolegami po fachu z afrykańskiego Mali. Tyle że Afrykanie na Kubę nie wjechali - wszystko przez problemy z wizami. Cooder postanowił więc sięgnąć po inny pomysł i nagrać z Kubańczykami nowe wersje utworów z ich młodości, a wielu z nich bywało w Buenavista Social Clubie. Warto dodać, że wielu z nich było już w mocno zaawansowanym wieku; taki Compay Segundo to przecież człowiek z rocznika... 1907.

Efekt podbił świat. I to dwukrotnie! Najpierw album projektu nazwanego Buena Vista Social Club sprzedał się świetnie, sędziwi muzycy ruszyli w światową trasę, a płyta dostała nagrodę Grammy. Później Kubańczykami zainteresował się słynny filmowiec Wim Wenders, który nakręcił o nich dokument, nazywając go tak samo - Buena Vista Social Club. I znów wielki sukces, nominacja do Oscara i tłumy na koncertach. Omara Portuondo, Ibrahim Ferrer, Compay Segundo, Eliades Ochoa - tak nazywali się nowi idole, którym udało się stworzyć ponadczasowy hit. Na pewno wszyscy dobrze znacie ten numer:
Część z nich już niestety nie żyje, część koncertuje do dziś, choć w innych składach. Ale globalny sukces Buena Vista Social Club, którego apogeum przypadło na 2000 rok - zaraz po premierze filmu Wendersa - pokazał, jak bardzo żyzną ziemią dla świetnej muzyki jest ta kubańska. My ponad miesiąc temu postanowiliśmy to sprawdzić i wyruszyliśmy tam z PRO8L3M-em i Jetlagzami, by nakręcić klip do Mieć i nie mieć, ale to już temat na zupełnie inną historię.
