Sztafeta 4x400 metrów to konkurencja, która historycznie przyniosła nam dużo radości. Mieliśmy medal olimpijski w Montrealu czy okres świetności „Lisowczyków”, który przyniósł nam cztery medale mistrzostw świata (w tym złoty). Przez te wszystkie lata brakowało jednak żeńskich sukcesów w tej konkurencji. W końcu są, i to z potencjałem na największy z nich już w Tokio.
Polska jest lekkoatletyczną potęgą na skalę europejską – to nie ulega już raczej żadnej wątpliwości. Na Starym Kontynencie potrafimy wygrywać klasyfikacje medalową mistrzostw Europy czy po prostu Drużynowe Mistrzostwa Europy, a konkurencje biegowe są tego znaczącą częścią. Na świecie jednak, ze względu na dominację Stanów Zjednoczonych, Jamajki i krajów afrykańskich, jest znacznie trudniej i swoich szans szukamy głównie w konkurencjach rzutowych lub „skakanych”. W ostatnich kilku edycjach światowego czempionatu medale na bieżni potrafili zdobyć jedynie Adam Kszczot, Marcin Lewandowski i właśnie one – „Aniołki Matusińskiego”.
FALSTART
Nazwa tej niezwykle utalentowanej grupy nie wzięła się znikąd – tak jak „Lisowczycy” wzięli się od trenera Józefa Lisowskiego, tak „Aniołki” przyjęły swoją nazwę od trenera Aleksandra Matusińskiego. To on stoi za – mówiąc bez cienia przesady – najlepszą żeńską sztafetą 4x400 metrów w historii polskiego sportu.
Przed jego przyjściem nie była to dla polskiej reprezentacji zbyt owocna konkurencja. Zaledwie dwa finały olimpijskie (1980, 2004) i kilka finałów mistrzostw świata z najwyższym czwartym miejscem w 2005 roku – poprzeczka w kwestii medali światowych imprez nie była zawieszona wysoko, jednak to nie z byłymi polskimi sztafetami trzeba się na świecie ścigać. Stany Zjednoczone, Jamajka, Wielka Brytania – to te trzy reprezentacje zazwyczaj rotowały się na podium z małymi wyjątkami pokroju Ukrainy.
Matusiński chciał, żeby Polki weszły w rolę Ukrainy, choć może na dłużej, a nie tylko w jednorazowych przypadkach. Zaczęło się niezbyt dobrze, bo mistrzostwa świata w Pekinie w 2015 roku były pierwszymi, na których Polki liczyły na „coś więcej”. Może nie medal, ale na pewno finał i stypendia, które uciekły po zgubieniu pałeczki przez Joannę Linkiewicz. Nasze biegaczki były już wtedy medalistkami mistrzostw Europy w hali, więc ich wejście na najwyższy poziom okazało się znacznie trudniejsze.
IGRZYSKA TO CZAS POKOJU
Nastroje w sztafecie nie były najlepsze, a sam Matusiński wspomina, że m.in. ze względu na to planował odejść po igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro. Rok 2016 sporo jednak zmienił. Najpierw srebro halowych mistrzostw świata, a potem, na samych igrzyskach, finał w składzie, który potem stał nam się bardzo znajomy – Małgorzata Hołub-Kowalik, Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka, Iga Baumgart-Witan i Justyna Święty-Ersetic w eliminacjach pobiegły w czasie zbliżonym do rekordu Polski, w finale zajęły siódme miejsce, a w dodatku wszystkie, poza niestartującą tam Baumgart-Witan, weszły do półfinału indywidualnie.
Matusiński został, bo wyniki były motywujące i igrzyska wprowadziły do kadry spokój, ale też dlatego, że nie było odpowiedniej osoby, która mogłaby go zastąpić. Była to być może najlepsza decyzja ostatnich lat w polskiej lekkoatletyce, która w zasadzie od razu zaczęła przynosić rezultaty. Złoto halowych mistrzostw Europy i srebro World Relays (z Adrianną Janowicz zamiast Wyciszkiewicz-Zawadzkiej) pokazały, że na mistrzostwa świata do Londynu Polki pojechały już z całkowicie nowymi nadziejami.
PIERWSZE W HISTORII
Na brytyjskim stadionie olimpijskim wystartowało aż sześć biegaczek – do żelaznej czwórki dołączyły Aleksandra Gaworska i Martyna Dąbrowska, a Matusiński pokazał, że nie boi się zaryzykować rotacją. W biegu eliminacyjnym nie było Święty-Ersetic i Gaworskiej, które w finale zastąpiły Dąbrowską i Wyciszkiewicz-Zawadzką. Efekt? Pierwszy w historii medal mistrzostw świata dla żeńskiej sztafety 4x400 metrów. Polki dobiegły do mety za Amerykankami i tuż za Wielką Brytanią.
Tak powstały „Aniołki Matusińskiego”… w liczbie nieokreślonej, bo o ile tę najczęściej biegającą czwórkę znamy doskonale, o tyle kandydatek do sztafety wcale nie brakowało. Na mistrzostwach Europy w Berlinie w 2018 roku do sztafety dołączyła Natalia Kaczmarek, zastępując Gaworską. Rezerwowe mogły okazać się kluczowe, ponieważ impreza w Niemczech miała pewien poważny problem – nie wiedzieć czemu ktoś ustalił terminarz tak, że finał sztafety odbywał się zaledwie 90 minut po finale biegu indywidualnego na 400 metrów, w którym spore nadzieje pokładała liderka naszej kadry, Justyna Święty-Ersetic, a i Iga Baumgart-Witan się do niego zakwalifikowała.
To właśnie te dwie zawodniczki zostały zastąpione w eliminacjach przez Kaczmarek i Dąbrowską, jednak krótki odstęp czasu między dwoma finałami wciąż był problemem. Jako pierwszy był bieg indywidualny, który miał o wszystkim zadecydować. Iga zajęła piąte miejsce z nowym, bardzo dobrym rekordem życiowym, ale to nie ona stała się tematem dnia.
Święty-Ersetic po fantastycznym finiszu zdobyła złoty medal z czasem, od którego szybciej biegała jedynie Irena Szewińska. Była jednak tak wycieńczona, że prawie cały czas między biegiem indywidualnym a sztafetą spędziła leżąc gdzieś w szatni. Mimo to postanowiła pobiec, podobnie jak Baumgart-Witan.
Przy czym samo „pobiec” to mało powiedziane. Baumgart-Witan znakomicie poprowadziła kluczową drugą zmianę, a indywidualna mistrzyni, Święty-Ersetic, wykończyła sztafetę – nomen omen – po mistrzowsku. Dwa złote medale w ciągu półtorej godziny stały się faktem, a „Aniołki Matusińskiego” z marszu urosły do miana gwiazd polskiego sportu.
POTWIERDZENIE SIŁY
Na mistrzostwach Europy pokonały Wielką Brytanię, a na mistrzostwach świata Jamajki, choć malkontenci zwracali uwagę, że tylko z powodu kontuzji jednej z nich, jednak nie da się ukryć, że przed mistrzostwami świata w Doha polskie sprinterki miały już na swoim koncie pokonanie aż dwóch ekip z „wielkiej trójki”, dotychczas będącej w zasadzie poza zasięgiem.
Co więcej, w ogóle nie zamierzały zwalniać. W sezonie 2019 najpierw wygrały halowe mistrzostwo Europy (z Anną Kiełbasińską zamiast Wyciszkiewicz-Zawadzkiej), a potem zwyciężyły w World Relays (z Kiełbasińską zamiast Baumgart-Witan). Do Kataru pojechały więc z wielkimi nadziejami i coraz mocniejszym składem. Kiełbasińska pobiegła w eliminacjach, ale w finale mieliśmy słynną już żelazną czwórkę. Każda wciąż się rozwijająca, a razem? Cóż, wynik mówi sam za siebie.
Srebrny medal, przed Jamajką i Wielką Brytanią, i fantastyczny, pobity o ponad 2,5 sekundy rekord Polski, który zaszokował „Aniołki” dużo bardziej niż sam fakt przybiegnięcia na drugiej pozycji. Polki z przytupem weszły do światowej czołówki w konkurencji biegowej i w końcu otwarcie mogliśmy mówić, że mamy w biegach swoich pewniaków. Tak, tym razem również na światowym poziomie.
ZASTOPOWANA SERIA
Wszystko zaczęło się na igrzyskach w Rio, które ponownie spoiły grupę i miało skończyć się medalem na igrzyskach w Tokio, by zamknąć piękne czterolecie, obfitujące w serię historycznych sukcesów sztafety. Wiemy jednak, jak to się skończyło – pandemia pokrzyżowała wszystkie plany sportowców i spowodowała przeniesienie japońskich igrzysk na kolejny rok, co zatrzymało serię Polek.
– Byłyśmy na fali, która z przymusu nieco przystopowała – mówiła w wywiadzie specjalnie dla newonce.sport Justyna Święty-Ersetic. – Na pewno jesteśmy rok starsze, ale ja sama tłumaczę sobie pół-żartem, pół-serio, że bardziej doświadczone – dodaje podwójna mistrzyni Europy.
Rok przerwy nie musiał wcale oznaczać dla naszej sztafety niczego złego, jednak – olimpijski jak się okazało – sezon 2021 zaczął się dla Polek nie najlepiej. Święty-Ersetic zdobyła medal halowych mistrzostw Europy indywidualnie, jednak w sztafecie nie wystartowała z powodu problemów zdrowotnych. Kontuzje miały też Baumgart-Witan, Wyciszkiewicz-Zawadzka i Kiełbasińska, co całkowicie przemeblowało skład sztafety na start sezonu. W międzyczasie do grona „wielkiej trójki” zagrażającej Polkom w walce o medale światowych imprez dołączyła Holandia, mające fantastyczną Femke Bol i inne biegaczki mogące biegać na naprawdę wysokim poziomie. W Polsce nieobecność liderek nie robi większej różnicy teraz, ale może zaważyć na formie w trakcie igrzysk.
– Niestety w tym sezonie będzie można mnie rzadziej oglądać na stadionach ze względów zdrowotnych, ale to nie musi oznaczać, że będę w gorszej dyspozycji. Po prostu skupię się na tym, co najważniejsze – uspokaja Święty-Ersetic. – Wciąż wierzę w ten olimpijski medal i mogę zapewnić, że razem z dziewczynami robimy wszystko, żeby to nasze wspólne marzenie z tamtego roku spełnić w tym – mówi liderka naszej sztafety.
MŁODZIEŻ NADCIĄGA
Optymizmu należy szukać nie tylko w fakcie, że nasze zawodniczki już się wyleczyły i powoli zaczynają dochodzić do formy, ale też w tym, że ich nieobecność pozwoliła pokazać się młodym zawodniczkom. Na wspomnianych halowych mistrzostwach Europy zabrakło czterech z pięciu najlepszych Polek na tym dystansie w 2019 roku, a i tak sztafeta zdobyła brązowy medal. Do pozostającej na placu boju Hołub-Kowalik dołączyły wspominane już Natalia Kaczmarek i Aleksandra Gaworska, ale też rewelacja początku sezonu – 17-letnia Kornelia Lesiewicz, która bardzo mocno weszła w ten rok, już kilkukrotnie bijąc rekordy Polski juniorek. W nagrodę otrzymała miejsce w sztafecie.
– Bieganie w tej sztafecie to ogromne wyróżnienie. Nie spodziewałabym się, że tak szybko do niej wejdę – twierdzi sama zainteresowana. Dla innych sportowców ten rok opóźnienia igrzysk mógł być niekorzystny, ale dla mnie lepiej być nie mogło – podkreśla Lesiewicz.
Nie da się ukryć, że nie tylko dla Kornelii sytuacja wygląda w ten sposób. Na World Relays – ponownie tylko z Hołub-Kowalik, jeśli chodzi o bardziej doświadczone zawodniczki – sztafeta zdobyła srebro, a w składzie pojawiły się Karolina Łozowska i Kinga Gacka, jako uzupełnienie Hołub-Kowalik, Lesiewicz i Kaczmarek. Kaczmarek zresztą wyglądała znakomicie, a Aleksander Matusiński wyraźnie sugerował, że powinniśmy spodziewać się po niej dużych rzeczy w sezonie letnim.
Już teraz wiemy, że nie rzucał słów na wiatr. Kaczmarek, w zaledwie drugim starcie na stadionie, pobiegła w czasie 51,03, czym zgłosiła akces do stałego miejsca w biegach drużynowych. Z grona zainteresowanych sztafetą jedynie Święty-Ersetic (50,41) i Baumgart-Witan (51,02) biegały szybciej. A to niekoniecznie musi być kres tegorocznych możliwości Natalii.
– To jest piękne w tej sztafecie. Że jest nas tak dużo – wskazuje Lesiewicz. Są bardziej doświadczone i utytułowane zawodniczki, ale na ten moment trudno wskazać taki absolutnie wyjściowy skład, bo ciągle jest ta rotacja, i ciągle coś się zmienia i jak widać sztafeta wciąż daje radę – podkreśla.
Gdybyśmy mieli wymienić zawodniczki walczące o wyjazd do Tokio, to na ten moment byłyby to Święty-Ersetic, Baumgart-Witan, Hołub-Kowalik, Wyciszkiewicz-Zawadzka, Kiełbasińska, Kaczmarek, Lesiewicz, Gaworska, a przecież biegające na World Relays Łozowska i Gacka również nie będą chciały tak łatwo odpuszczać – dziesięć nazwisk i zaledwie sześć biletów do Tokio. Mistrzostwa Polski mogą okazać się swego rodzaju próbą przedolimpijską, w stylu tych amerykańskich, często rozgrywanych z nieskrywanym patosem.
– Bardzo się cieszę, że są następczynie i jak odejdziemy, to nie będzie luki, tylko sztafeta będzie nadal w stanie osiągać sukcesy, tak jak teraz – mówi Święty-Ersetic. – Jest oczywisty element rywalizacji, ale poza bieżnią lubimy spędzać ze sobą czas, także z młodszymi dziewczynami. (…) A my, jako „starszyzna”, musimy zdawać sobie sprawę, że trzeba będzie się postarać, żeby wciąż występować w tym „głównym” składzie i jest to na pewno motywacja – dodaje.
– Razem potrafimy się bawić, rozmawiać i tej różnicy wieku czy rywalizacji poza bieżnią w ogóle nie widać. Widzę to po przykładzie Małgosi Hołub-Kowalik, z którą, przez wspólne bieganie w tym roku, spędziłam najwięcej czasu. Mogę się o wszystko zapytać, poradzić i nie ma z tym najmniejszego problemu – przekonuje Lesiewicz.
Motywacja dla jednych i drugich, wspólne nakręcanie się coraz lepszymi wynikami, a jednocześnie wspólny cel, jakim są igrzyska olimpijskie w Tokio – to może wyjść tylko na dobre i tak już utytułowanej sztafecie. Jedyną łyżką dziegciu w beczce miodu jest to zdrowie, męczące nasze sprinterki od początku sezonu. Trenują już jednak w komplecie, co może oznaczać, że najgorsze już za nami.
„Aniołków Matusińskiego”, które wraz z nim i sztafetą odnosiły międzynarodowe sukcesy, jest już kilkanaście, jednak wciąż nie mamy pojęcia, które dokładnie wyjdą na olimpijską bieżnię w Tokio. Najpierw w eliminacjach, a potem miejmy nadzieje w szczęśliwym dla nas finale. Niezależnie od tego, jaki skład wybierze Aleksander Matusiński, my wiemy, że do szczęścia potrzebujemy tylko jednego z nich – medalowego.
*****
LUŹNO-PRZEDWCZESNY TYP NEWONCE.SPORT: 3.-4. Miejsce, trzymając niezwykle mocno kciuki, by było to niedoszacowanie polskiego potencjału.
NA KOGO UWAŻAĆ: USA, Jamajka, Holandia, Wielka Brytania