
Kino znajduje się aktualnie w epicentrum wielkich przeobrażeń, ale nie umiera. I nie umrze – czego dowodem jest ta dziesiątka.
Archiwum TOP filmów według newonce: rok 2022, 2023, 2024
Paradoksalnie – najważniejsze filmowe wydarzenie 2025 roku nie dotyczyło konkretnego tytułu, ale zamieszania na linii Netflix – Warner Bros. Discovery – Paramount. To sporo mówi o aktualnej sytuacji rynku. Kino znajduje się w epicentrum bodaj największych przeobrażeń od początku swojego istnienia, porównywalnych jedynie z przejściem od ery niemej w dźwiękową. Z jednej strony zakusy streamingowych cyberkorpów na przeniesienie tego medium niemal w całości na mały ekran. Z drugiej – postępująca rewolucja AI. Ale z trzeciej – tradycyjne modele dystrybucyjne, które dalej przynoszą ogromne pieniądze.
Ten klasyczny cytat: pogłoski o mojej śmierci uważam za przesadzone świetnie pasuje do obecnej sytuacji dziesiątej muzy. Kino nie umiera i nie umrze. Czego niezłym dowodem jest też poniższa dycha.
Ważne – pod uwagę braliśmy tylko filmy, które miały swoją polską premierę od 1 stycznia 2025 roku.
„Oddaj ją”
Chyba koniec śmieszkowania z braci z YouTube'a? Po mocno rozrywkowym Mów do mnie – Danny i Michael Philippou powrócili z rozdzierającym serce thrillerem o pustce i piekle depresji. Tak jak motorem napędowym kina grozy jest lęk przed śmiercią, tak w Oddaj ją scenariusz opiera się na strachu przed takim życiem, jakie głównej bohaterce (wybitna Sally Hawkins) zgotowała rzeczywistość. I jest to strach czysty, pokazujący, że za nim nie ma już nic. Swoją drogą to jest u tandemu Philippou chyba najbardziej przerażające. Jacek Sobczyński
„Bugonia”
Bugonia Yórgosa Lánthimosa to niby prowokacyjny, ale jednak dość centryczny w swoim wydźwięku film. Dwie strony sporu polityczno-społecznego mogą podczas seansu liczyć na finałowe przekręcenie wajchy w tylko jednym kierunku. I co? I z seansu bardzo łatwo wyjść wkurzonym; zresztą najpewniej to chciał osiągnąć reżyser. Bo skąd pewność, że akurat to my mamy rację? Emma Stone w roli farmaceutyczno-korporacyjnego potwora a’la Jeff Bezos jest świetna, a Jesse Plemons w roli ultra-foliarza jeszcze lepszy. Dobrze się zastanówcie komu i czy w ogóle kibicować w tej międzygatunkowej, zwariowanej historii. Nianiu
„Flow”
Wlazł kotek na statek i mruga do innych zwierząt, żeby wlazły razem z nim, bo tu wydarzył się biblijny potop. Podobno najlepsze filmy familijne to te, w których dzieci zobaczą co innego, dorośli co innego, a i tak wszyscy będą mieli poczucie, że wynieśli coś z seansu. I to właśnie taki przypadek. Dla ciebie historia o słodkim kotecku, który znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, z kolei dla ciebie proekologiczny film – red flag; opamiętajcie się, bo z tej chmury kiedyś jebnie. A dla mnie opowieść o tym, że niemożliwe nie istnieje, bo czy może istnieć, skoro 30-letni Łotysz dłubał sobie latami w projekcie przenoszącym estetyką gry wideo na płaszczyznę kina, a potem dostał za nią Oscara, wygrywając z kilkadziesiąt razy droższymi animowanymi superprodukcjami z Hollywood? Jacek Sobczyński
„F1”
Joseph Kosinski to skarb Hollywood i najważniejszy kustosz depozytorium emocji z lat minionych; najpierw w Top Gun: Maverick przywołał ducha kina akcji lat 80., a teraz jeszcze F1, grające na odwiecznym toposie konfrontacji starego z młodym, doświadczenia i szaleństwa. Realizatorsko – pierwsze miejsce w tegorocznym Grand Prix. I jeszcze ten Brad Pitt, wybornie bawiący się stworzonym przez siebie lata temu emploi złotego chłopca z sąsiedztwa, mając przy tym świadomość, że to złoto zaczyna odrobinę kruszeć. Blockbuster roku. Jacek Sobczyński
„28 tygodni później”
Gdyby ten film był gatunkiem muzycznym, byłby psychodelicznym funkiem. Dlaczego? Sukces 28 lat później opiera się na świetnym rytmie i groovie, a w jego mrocznym, zombiakowym anturażu można odnaleźć mnóstwo żartu i uśmiechu. Scenariusz filmu Danny’ego Boyle’a równie dobrze sprawdziłby się w formie komiksu. Podobnie zresztą, jak poprzednie części serii. A podczas seansu nie sposób nie zwrócić uwagi na szacunek, z jakim twórcy filmu zaimplementowali do 28 lat później ducha i charakter 28 dni później z 2002 roku. Kolejna odsłona serii już za moment. Nianiu
„Bałtyk”
W wywiadzie dla nas Iga Lis opowiadała, że czuła potrzebę zrobienia filmu o Bałtyku, który połączy jej zamiłowanie do dokumentu i fascynację mikroświatami. W poszukiwaniu tematu ruszyła w podróż po Wybrzeżu i znalazła go w Łebie; konkretnie – w Wędzarni u Mieci. Przy początkowych sekwencjach trochę się cykałem, że debiutująca reżyserka wpadnie w pułapkę aesthetic movie z onirycznymi, nadmorskimi kadrami oprawionymi równie oniryczną muzyką Bartosza Kruczyńskiego, ale nic z tych rzeczy. Obrazki z życia charyzmatycznej Królowej Łeby i skupionej wokół niej społeczności składają się na poruszającą, słodko-gorzką opowieść, która pozwala widzowi zbudować relację zarówno z bohaterami, jak i lokalnym folklorem przedstawionym na ekranie. Jeżeli Iga tak zaczyna, to naprawdę dobrze wróży jej przyszłym ruchom, biorąc pod uwagę, jaką empatią, zmysłem estetycznym i fartem do tematu dysponuje. A w skali makro: świetnie, że o naszym dokumencie i filmach typu Lombard, Listy z Wilczej czy właśnie Bałtyk mówi się tak dużo i tak dobrze (słusznie). Marek Fall
„Grzesznicy”
Niewiele jest doświadczeń równie satysfakcjonujących dla konsumenta popkultury, co pozytywna weryfikacja hype’u. W przypadku Grzeszników można po prostu zapomnieć o starym sloganie Public Enemy: don't believe the hype. Od samego początku zapowiadało się, że film Ryana Cooglera (m.in. Czarna Pantera) będzie dojebany i taki właśnie się okazał. Ale serio: czy można wymyślić sobie coś bardziej cool niż southern gothic horror o wampirach i o bluesie, do którego przecież pisany jest tu list miłosny. I czy można wymyślić sobie bardziej klasyczną i niezapomnianą scenę niż ta potańcówka w szopie, podczas której dokonywana jest eksploracja czarnej muzyki? Marek Fall
„Dziewczyna z igłą”
Najbardziej przerażającym elementem Dziewczyny z igłą nie są wyjątkowo brutalne sceny związane z dziećmi czy przemocą seksualną, tylko jego aktualność. Mimo że akcja filmu toczy się w dwudziestoleciu międzywojennym, to zagadnienia przedstawione przez Magnusa von Horna stanowią bardzo ważny wątek w dzisiejszej dyskusji na temat feminizmu, aborcji, zdrowia psychicznego oraz szeroko pojętych praw człowieka. Jakby to powiedzieć: ten film jest, niestety, aktualny. A przy tym kapitalnie nakręcony; ta nominacja do Oscara nie była na wyrost. Nianiu
„Zniknięcia”
Mogłoby się wydawać, że po blisko dekadzie, odkąd Steve Rose z Guardiana ukuł termin post-horror, wszystko w temacie nowej fali kina grozy i (kolejnej) złotej ery opowieści z dreszczykiem już zostało powiedziane. Tymczasem pojawia się taki film jak Zniknięcia i tego rodzaju przekminy znikają (nomen omen) jak za pstryknięciem palców. Aż za dużo jest w ostatnich latach horrorów z przekazem; Weapons wyróżnia się na ich tle tym, że ma po prostu wciągający koncept, a Zach Cregger rozumie rolę dostarczyciela wysokojakościowej rozrywki. Ale też nie idzie na łatwiznę, bo przecież doskonale wyszła mu ta polifoniczna, szkatułkowa formuła, co nie jest regułą. Nie da się też w kontekście Zniknięć o Amy Madigan dołączającej – jako Ciocia Gladys – do panteonu aktorów i aktorek, którzy zapisali w horrorze historię kina; bez podziału na gatunki. Marek Fall
„Brutalista”
Kino totalne. Takich filmów po prostu już się nie robi, i nawet nie chodzi o to, że Brutalista ma w połowie piętnastominutową przerwę. Reżyser Brady Corbet odważnie porwał się na wielką amerykańską opowieść w duchu Wielkiego Gatsby'ego, kreśląc powojenne losy Stanów Zjednoczonych przez pryzmat pojedynczego życiorysu emigranta z Europy Środkowo-Wschodniej, który przypływa tam, żeby postawić sobie i światu pomnik trwalszy niż spiż. No tak, sobie – chociaż architekt Laszlo Tóth (w tej roli nagrodzony Oscarem Adrien Brody) tworzy budynki dla ludzi, to zaklina w nich cząstkę własnych przeżyć. Jakub Popielecki celnie napisał na Filmwebie, że Brutalista to portret relacji kapitału ze sztuką. Ja dodałbym, że to też relacja dumy i uprzedzenia, historia przepełnionego dumą człowieka, który poświęci wszystko dla marzenia, nawet jeśli świat widzi w nim faceta z dziwnym akcentem. Jak w tej piosence J.Lo – all my pride is all I have, he, he. Ale już bez żartów, bo realizacyjnie i aktorsko Brutalista wjeżdża na poziom złotej ery amerykańskiej kinematografii lat 70., a pierwsza sekwencja to chyba najlepsze, co widziałem w kinie ostatniej dekady. Jacek Sobczyński