Święta za pasem, a my zwieńczamy muzyczny maraton końcoworocznych rankingów.
Odhaczyliśmy rodzime podwórko, przyglądaliśmy się zagranicznym singlom. Wreszcie, last but not least, przyszedł czas na płyty z różnych części świata, które w 2021 roku dostarczyły nam najwięcej przyjemności. Od tuareskiego rocka poprzez spirytualny jazz po klasyczny rap ze Wschodniego Wybrzeża.
A jeśli z jakiegoś powodu przegapiliście poprzednie topki to złapiecie je tutaj:
TOP 25 najlepszych polskich albumów 2021 roku
TOP 25 najlepszych polskich utworów 2021 roku
TOP 25 najlepszych zagranicznych utworów 2021 roku
Maxo Kream – „Weight of the World”
Weight of the World to nie tylko pamiętnikarskie wyznania, z jakich znany jest Kream, ale też triumfalne momenty. Raper nadal nie stroni od osobistych historii, ale nie zostawia słuchacza z uczuciem przygnębienia. Dzięki swoim zdolnościom tekściarskim tworzy spójny album, na którym traumy związane ze stratą bliskich i dorastaniem w rodzinie, w której niemal wszyscy zarabiali na życie łamiąc prawo, mieszają się z odniesieniami do popkultury i braggowymi wersami niepozbawionymi kontekstu. Rapowy gawędziarz, a miejscami hitmaker. Karina Lachmirowicz
Nala Sinephro – „SPACE 1.8”
Niebywały jest nowy katalog Warp Records. Brytyjska wytwórnia, która dała światu Aphex Twina, Autechre i Boards of Canada przestawiła wajchę z IDM-u na eksperymenty niekoniecznie związane z elektroniką. Wypadkową tej decyzji angaż Yvesa Tumora, Danny’ego Browna, Squid czy właśnie Nali Sinephro. Debiutancki album tej wybitnie uzdolnionej 22-latki to jazzowa medytacja. Z poszanowaniem dla klasyki, ale w outficie z Off-White™. Jest tu szaleństwo rodem z Brainfeedera, jest spokój Milesa Davisa, jest spirytualizm Alice Coltrane. A wpływ młodej fali brytyjskiego jazzu – Shabaki Hutchingsa czy Nubyi Garcii – to niepodważalna sprawa. Przepiękna, natchniona folkowym eskapizmem muzyka, która pomaga w odcięciu się od dystopijnej, przytłaczającej rzeczywistości. SPACE 1.8 przedstawia się jako instant klasyk współczesnego jazzu, śmiało romansującego z ezoteryką i filozofią humanizmu. Mówi się, że żyjemy w erze singli, ale dla takich chwil powstała instytucja albumu. Lech Podhalicz
Sematary – „Rainbow Bridge 3”
Jeśli wierzyć H.P. Lovecraftowi, oryginalny Necronomicon został napisany około 720 roku przez Szalonego Araba. Zawierający wiedzę zakazaną tom zawiera kompendium znaków przywołujących niebezpieczną aurę pochodzącą od Wielkich Przedwiecznych. Właśnie ta księga jest jednym z kanonicznych akcesoriów, które w swoich klipach dzierży Sematary. Pochodzący z Kalifornii 21-latek w swojej twórczości zajmuje się wszystkim, co mroczne i przygnębiające. Na potrzeby trylogii Rainbows Bridge odchodzi jednak od sadbojowej estetyki na rzecz romansu z samym diabłem. Ostatnia, jak dotąd, część cyklu to płynna fuzja trapu i black metalu podana w sposób, który odstraszy każdego audiofila. Sematary chętnie korzysta z przesteru bez żadnych skrupułów, a niektóre z jego tracków brzmią jakby były nagrane w jakości 6,66 kilobitów na sekundę. Mimo płonących kościołów w tle, to nadal trap pełną gembą przepełniony patentami zapożyczonymi m.in. od Chiefa Keefa. Mało było w tym roku bardziej chwytliwych w swojej łopatologicznej prostocie kawałków jak Necromanser czy Murder Ride. Cyryl Rozwadowski
Little Simz – „Sometimes I Might Be Introvert”
Czasami może być introwertyczką, ale wydała najbardziej ekstrawertyczny materiał w dotychczasowej karierze. W niezwykle filmowym, momentami wręcz teatralnym, klimacie Little Simz zaskakuje pewnością siebie, odważnymi statementami na temat sytuacji politycznej czy osobistym apelem do nieobecnego ojca. Jeżeli GREY Area miało zapewnić Simbi większy rozgłos, Sometimes I Might Be Introvert ugruntowuje jej pozycję jednej z najlepszych raperek w historii. I choć sama wciąż ma pewne wątpliwości co do kreacji, jaką chce wytworzyć, a jaka jest w rzeczywistości, wygląda na to, że w końcu odnalazła swoje miejsce w branży muzycznej. I osiągnęła imponującą formę. Karina Lachmirowicz
John Glacier – „SHILOH: Lost For Words”
Abstrakcyjny rap nie musi kojarzyć się z wygrzewami pokroju Death Grips czy clipping. Przykładem brytyjska newcomerka John Glacier. Do spółki z Vegynem – współpracownikiem Franka Oceana – zmontowała hypnagogiczny obraz londyńskiej egzystencji. Debiutancki SHILOH: Lost For Words nosi znamiona lekkiej psychodelii, młodzieńczej beztroski i ulotności. Album różnorodny pod względem bitowym i wyjątkowo kreatywny w warstwie lirycznej. Nie od dziś wiadomo, że Vegyn posiada skrajnie unikatową stylówę, co wyraźnie słychać na SHILOH. Inspiracja hinduskimi ragami, outsider pop, ale z 2150 roku czy elektroniczny maksymalizm. Jest też chiptune wymieszany z low-key brzmieniem w stylu Loyle’a Carnera. Pomimo tylko 25 minut trwania, materiał Brytyjski dostarcza masy ciekawych zagrań. Zaskakujące aranżacje, enigmatyczny wajb bijący od Glacier i odświeżające podejście do UK rapu. Obserwujcie uważnie, bo z tej mąki będzie pożywny chleb. Lech Podhalicz
Mach-Hommy – „Pray for Haiti”
Regularnie toczą się dyskusje, czy Griselda Records zjada własny ogon. Z pewnością nie robi tego Mach-Hommy, który wydał w tym roku dwa solidne albumy. Na ostatniej prostej – niczym Max Verstappen nad Lewisem Hamiltonem – zwyciężył Pray for Haiti, a Balens Cho (Hot Candles) musiał obejść się smakiem. Ale do rzeczy. Zamaskowany raper wyznaje tu miłość do swojej ojczyzny. Z pomocą Westside Gunna i etatowych beatmakerów Griseldy uszył świadomą lirycznie, barwną brzmieniowo i często uciekającą od rapowych schematów opowieść. Zainspirowaną karaibskimi dźwiękami oraz niespotykanie melodyjną. W zasadzie każdy numer to gotowy przebój. Fillerów też nie uświadczycie, a Marie, Au Revoir czy Folie à Deux to są przecież takie hiciory, że głowa mała. Z całym szacunkiem do reszty ulicznej bandy z Buffalo, ale w 2021 roku gwiazda Mach-Hommiego świeciła najmocniej. Haitańskie To Pimp a Butterfly, ale śpiewane językiem kreolskim i z dużą dawką luzu. Lech Podhalicz
The Armed – „Ultrapop”
O tych kreskówkowych hardcorowcach długo nie było wiadomo czegokolwiek. Poza tym, że w przedsięwzięcie zaangażowanych jest dwudziestu czy trzydziestu muzyków (m.in. Kurt Ballou z Converge i Troy Van Leeuwen z Queens Of The Stone Age), którzy wypracowali niezwykły system nagrywania. Mają wspólny serwer, na który niezależnie wrzucane są poszczególne partie i nikt nie może być pewny, jaki będzie ostateczny kształt kawałków. Wiadomo było też o powszechnej zajawce kulturystyką w tej nietuzinkowej grupie. Nie zaskakiwało więc, że Ultrapop jest jak napierdalanie spaceru farmera, uchwytu Herkulesa i przerzucania opony. Na raz. Bo teraz wiadomo jeszcze jedną rzecz – The Armed mają na koncie jedno z najbardziej intensywnych i innowacyjnych wydawnictw gitarowych lat dwutysięcznych. Marek Fall
Billie Eilish – „Happier Than Ever”
Wielkie oczekiwania, gigantyczna kariera i cała lista zmian. Eilish rozprawiła się z widmem drugiej płyty, demonami przeszłości i traumami nastoletniej artystki o przytłaczającej popularności. Na Happier Than Ever piosenkarka zrzuca emocjonalną zbroję, ale pozostaje ostrożna z dzieleniem się doświadczeniami. To opowieść o dorastaniu w blasku fleszy i wewnętrznej przemianie, obserwowanej przez miliony słuchaczy. Happier Than Ever? Raczej nie. Za to świadoma jak nigdy. Karina Lachmirowicz
Dean Blunt – „Black Metal 2”
Naczelny outsider anty-rapu wrócił, po siedmiu latach, z drugą swojego opus magnum. I jednocześnie złamał żelazną zasadę sequeli, które prawie zawsze są gorsze od oryginałów. Black Metal 2 został nagrany na modłę all killer, no filler i miejscami stanowi emocjonalny ładunek na poziomie Manchester by the Sea. Nie tak tragiczny, ale nasączony pełną paletą ludzkich uczuć. Już nie ekstremalny dźwiękowy eksperyment na rapowych podwalinach, a czerpiący z ejtisów, subtelnie dekadencki pop. Zadowoleni będą miłośnicy surrealistycznego folku, bo tego gatunku na „Black Metal 2" jest na pęczki. Cała płyta spowita jest dziwacznym, ulotnym i melancholijnym klimatem, który ma w sobie coś z magii Cocteau Twins – pisałem w sylwetce brytyjskiego wizjonera.
Dean Blunt z reguły jest ponury, ale zdarzają mu się humorystyczne przebłyski. I oczywiście, że BM2 ocieka pesymizmem, ale w tak chwytliwym stylu, że wydaje się, jakby było zupełnie na odwrót. Dźwięki gitary, których nie usłyszycie nigdzie indziej; zrezygnowana melodeklamacja i poetycki minimalizm. Lech Podhalicz
Armand Hammer & The Alchemist – „Haram”
Nie trzeba być antropologiem kultury czy wykwalifikowanym anglistą, by zrozumieć przesłanie, które niesie zdjęcie przedstawiające dwa odcięte świńskie łby, które zdobi okładkę Haram. Pochodzące z arabskiego słowo oznacza z kolei to, co zakazane – niedostępne nieoswojonego z meandrami tajemnicy umysłu. Lub będące poza zasięgiem. Niezależnie od – być może szlachetnych – intencji osoby, która chce po to sięgnąć. Elucid i Billy Woods do bieżących i archiwalnych, choć żywych w sercach wielu Afroamerykanów, międzyrasowych konfliktów podchodzą w sposób mistyczny. Snują rozważania filozoficzne, ale proponują też pragmatyczne rozwiązania. I kogo lepszego mogli znaleźć do pomocy w realizacji tego konceptu niż, słusznie legendarnego, The Alchemista, który, jak ma w zwyczaju, dostarcza tu jedne z najlepszych, opartych na samplach, bitów w tym roku. Pokora tego zabrania, ale pokusa by dotknąć podanej w tej formie wiedzy tajemnej jest przytłaczająca. Cyryl Rozwadowski
Tirzah – „Colourgrade”
Od jej debiutu sporo się zmieniło – urodziła drugie dziecko, rzuciła pracę i powróciła do muzyki. Zmieniło się także podejście do tworzenia. „Devotion” powstawało na przestrzeni 10 lat, a każda piosenka miała być osobnym tworem. „Colourgrade” jest bardziej enigmatycznym i zmysłowym projektem z ciemniejszymi brzmieniami i szorstkim wokalem. To introspektywny zapis osobistych doświadczeń – nie brakuje więc opowieści o miłości, codzienności i małych-dużych zmianach w życiu - pisaliśmy w tekście poświęconym brytyjskiej artystce. Tegoroczne wydawnictwo Tirzah stanowi zagadkową odskocznię od wypolerowanych dźwięków zdobywających szczyty list przebojów. Na swoim drugim albumie studyjnym – na przekór wszelkim trendom – redukuje formę do minimum. Brzmienie jest surowe, warstwa liryczna improwizowana, a efekt końcowy – hipnotyzujący. Karina Lachmirowicz
Arooj Aftab – „Vulture Prince”
Vulture Prince to kolejny dowód potwierdzający tezę, że najpiękniejsze płyty powstają zrodzone ze smutku. Pakistanka nagrała album niezwykle poruszający, bo zbudowany na terapeutycznym podejściu do rodzinnej tragedii. Inkorporujący cały zestaw folkowych ornamentów, oparty na jazzowej klasyce i – w całej swojej podniosłości – niezwykle intymny. Na swoim trzecim albumie Arooj Aftab wylewa ogromny żal, żeby ostatecznie przejść katharsis i pogodzić się z odejściem młodszego brata. Zamieszkała na nowojorskim Brooklynie artystka delikatnie nakreśliła muzyczne pejzaże i wykorzystała tradycyjną poezję suficką, żeby wyrazić smutek równy smutkowi całego świata. Lech Podhalicz
Turnstile – „Glow On”
W tym roku dużo na łamach newonce pisaliśmy o ewolucji gitarowego hardcore’u, który w tym roku pokazał się w swojej najbardziej kreatywnej jak dotąd odsłonie. I duża w tym zasługa Turnstile, którzy już od jakiegoś czasu, znudzeni konwencjami gatunku, który niesłusznie publicznie jest stygmatyzowany jako mocno wsobny, poszukują nowych dróg ekspresji. Glow On pokazuje, że stylistyczne granice istnieją tylko w naszych głowach. Do nurtu, który opiera się na wypowiadaniu trudnych prawd, ekipa z Baltimore wtłacza potrzebną dawkę oniryzmu i rozmarzenia. Okładkowe chmury na różowym nieboskłonie nie są czczą obietnicą błogości. Tę można odnaleźć zarówno w stricte dream popowych pasażach, ale także numerach, które ukojenia szukają w ogłuszających przesterach i perkusyjnych kawalkadach. Cisza też jest składową hałasu. Cyryl Rozwadowski
Wiki – „Half God”
Są tacy, którzy nie mogą przełknąć osobliwego flow Wikiego. Są tacy, którzy uważają go za jednego z topowych raperów pokolenia. Nietrudno się domyślić, do której grupy należę. Na Half God, swoim trzecim longplayu, rodowity Nowojorczyk z portorykańskim paszportem połączył siły z innym talenciakiem – Navy’ym Blue. Były wunderkid świata skateboardingu wziął na siebie odpowiedzialność za wszystkie produkcje. Efektem pracy dwóch rapowych alchemików hip-hopowe coming-of-age osadzone w chimerycznej metropolii pełnej przygód. O dojrzewaniu i przejściu w dorosłość; o rosnącej odpowiedzialności; o uniwersalnych rozterkach; o nieradzeniu sobie ze sprawami; o wadze przyjaźni i relacji międzyludzkich. I teraz już nie wiem, kto lepiej portretuje życie w Wielkim Jabłku: Spike Lee, Katja Blichfeld i Ben Sinclair czy Patrick G. Morales. Lech Podhalicz
Tyler, The Creator – „Call Me If You Get Lost”
Y'all ready? I don't think you're ready – wybrzmiewa zapowiedź DJ-a Dramy w otwierającym całość tracku CMIYGL. I chyba rzeczywiście nie byliśmy gotowi na kolejny wielogatunkowy zbiór historii opowiedzianych przez Creatora. Kiedy wszyscy zapowiadali jego zerwanie z rapem, ten wypuścił hip-hopowy materiał dla wszystkich tych, którzy tęsknili za starym Tylerem. Tym wydawnictwem umocnił swoją pozycję na rapowej scenie, ale też podkreślił złożoność i niejednoznaczność eksperymentalnych mieszanek. Świadectwo kunsztu prawdziwego GOAT-a. Karina Lachmirowicz
Danny L Harle – „Harlecore”
Jak od ćwierć wieku udowadnia H.P. Baxxter ze Scootera, hardcore może być wesoły i endorfinogenny. Ta filozofia przyświeca właśnie Danny’emu L Harle’owi na Harlecore – artystycznemu statementowi, który udowadnia, że guilty pleasure to także, a może przede wszystkim, wielka przyjemność, której zakleszczonej w kulturowych uprzedzeniach, natury nie trzeba kwestionować. Huge Danny z pomocą swoich czterech awatarów – są to kolejno DJ Danny, MC Boing, DJ Mayhem i DJ Ocean – zabiera nas w podróż po świecie trance’u, który najlepiej zwizualizować sobie jako stworzoną w świecie Fortnite’a replikę dekoracji z Tomorrowland. Na pierwszej naszej wspólnej imprezie w metawersum poleci właśnie ten album, w całości. Cyryl Rozwadowski
BADBADNOTGOOD – „Talk Memory”
Kanadyjczycy zasłynęli jako flagowi przedstawiciele nowej jazzowej rewolucji i ulubieni instrumentaliści raperów. Ale na Talk Memory hip-hop przestaje stanowić dla nich punkt odniesienia. Dogadali się bowiem z legendarnym, brazylijskim kompozytorem i producentem Arthurem Verocaiem, przygotowując zestaw utworów w klimacie psychodelii lat 70., których brzmienie w dużej mierze definiowane jest przez instrumenty smyczkowe. Słusznie odnotowywał jednak Bartek Chaciński, że jeżeli nad lekkością i oniryzmem BBNG unosi się tu zapach naftaliny, to jest on całkiem przyjemny. Marek Fall
Spirit of the Beehive – „Entertainment, Death”
Musiało upłynąć trochę czasu zanim projekt The Spirit of the Beehive przybrał obecną formę, zyskując poklask choćby Franka Oceana. Wcześniej Zack Schwartz prowadził tryb życia typu Mid90s na Florydzie, gdzie grał emo w zespole Glocca Morra. Z Rivką Ravede poznał się, gdy aplikowała do Urban Outfitters. Zaczęli randkować, dłubać przy muzyce, a – po przeprowadzce do Filadelfii – rozpychać się łokciami na tamtejszej scenie niezależnej. Początkowo ciągnęło ich do dream popu i shoegaze’u, ale ostatecznie ich domeną stała się psychodelia przełomu lat 60. i 70. czy eksperymenty bliskie tym z Elephant 6. I utwory o charakterystyce halucynogennych promomiksów. Jak te z concept albumu Entertainment, Death. Marek Fall
JPEGMAFIA – „LP!”
WHAT KIND OF RAPPIN’ IS THIS? pyta w tytule jeden z najlepszych kawałków na tej płycie. Odpowiadam: zajebiste i dwieście lat przed wszystkim. Nie ulegało wątpliwości, że Peggy jest jednym z najbardziej utalentowanych i kreatywnych producentów w grze (tak, nie tylko jej undergroundowej części). Ale można było rozważać czy rapowe skillsy Barringtona DeVaughna Hendricksa nie zostały nieco zaniedbane w statach jego postaci. JPEGMAFIA może jednak wyśmiać te zarzuty w tej chwili. LP! to nie tylko jego najlepszy album, ale też prezentujący niesamowity progres nawijacza w kwestii flow i delivery. Wypuszczony w wersji online i offline album to ostatnie szlify na koncepcie post-internetowego rapu, który Peggy od lat wcielał w życie. I tak jak autorowi, nam pozostaje tylko pisanie capsem z prostym pytaniem: kiedy wszyscy zorientują się, że mamy do czynienia z jednym z największych rapowych talentów tej generacji? Cyryl Rozwadowski
Black Country, New Road – „For The First Time”
Zabrzmi to może głupawo w kontekście zespołu 22-latków, ale For The First Time można uznać za spóźniony debiut, biorąc pod uwagę zamieszanie, jakie wcześniej zdążyli wywołać ich kumple z Black Midi. Ale Black Country, New Road mają wreszcie album, a co najważniejsze – przynosi on zagrania efektowne jak ostatnio u złotego dzieciaka w innej dyscyplinie, Gaviego. Zestawienie matematycznej eksplozywności z drygiem do hitów (Athens, France, Track X) i absurdalnym – przynajmniej na papierze – zamiłowaniem do klezmerstwa zaowocowało naszym ulubionym country ever. A już na początku lutego premiera Ants from Up There… Marek Fall
Mdou Moctar – „Afrique Victime”
Materiał zebrany na Afrique Victime w dużej mierze napędzany był tułaczką. Zespół wirtuoza z Nigru rejestrował utwory podczas trasy koncertowej; w nagraniowych studiach i pokojach hotelowych, na backstage’ach. Wcześniej – żeby w ogóle do tego doszło – producent i basista Mikey Coltun musiał przebić się z Brooklynu do Agadez. Ale warto było dla tak spektakularnej dokumentacji zderzenia kultur, gdzie saharyjski folklor spotyka Van Halena. Wypadło to zresztą bardzo naturalnie, na co zwracał uwagę Coltun, odnotowując, że ceremonie Tuaregów posiadają energię zbliżoną do punkowych koncertów. Mdou Moctar ma swój niepowtarzalny puls, hałas i gitarową pirotechnikę. Ma też poruszającą opowieść o kolonialnym wyzysku Afryki, która niezmiennie pozostaje ofiarą zachodniej cywilizacji. Marek Fall
Dry Cleaning – „New Long Leg”
Postpunkowa La Masia południowego Londynu nie zawodzi. Dry Cleaning to jednak zjawisko zbyt osobne, żeby definiować je poprzez movement. Absolwenci Royal College of Art w oczywisty sposób posiłkują się tradycją lat 70. i 80., ale reżyserują przy tym na tyle autorski freak show, że równie dobrze mogliby pochodzić z Twin Peaks, a nie z brytyjskiej stolicy. Za sprawą nawiedzonych narracji Florence Shaw i smitshowej przebojowości już na etapie EP-ek Sweet Princess i Boundary Road Snacks and Drinks z 2019 roku widziano w nich the next big thing. Po premierze pełnoprawnego debiutu stało się jasne, że kontrakt z zasłużoną wytwórnią 4AD stanowił samospełniającą się przepowiednię. Marek Fall
slowthai – „TYRON”
Slowthai, jaki jest, każdy widzi, a TYRON to jego najbardziej osobista odsłona. Szczery muzyczny autoportret, nagrany w poszukiwaniu zrozumienia. Pierwsza połowa to energetyczne numery z agresywną nawijką. Druga to spokojniejsza wersja brytyjskiego skandalisty. To właśnie jego niechlubny występ na gali NME był bezpośrednim powodem powstania drugiego albumu. Zamiast wrzucania nijakich przeprosin na Instastory, slowthai wpuszcza słuchacza do autorskiego świata i przeprowadza przez osobiste rozterki. A także zrywa z rapowym maczyzmem i rezygnuje z przestarzałego wizerunku mężczyzny pozbawionego uczuć. Karina Lachmirowicz
Floating Points, Pharoah Sanders & The London Symphony Orchestra – „Promises”
Ostatnio pańska muzyka stała się, lub staje się, bardziej przestrzenna. Więcej w niej miejsca, przestrzeni właśnie między dźwiękami. Czy zgadza się pan z tym i z czego to wynika? Może z dojrzałości? – pytał Pharoaha Sandersa na deskach stołecznej Sali Kongresowej Jarosław Kulczycki w materiale dla TVP2 z 1999 roku. Skupiony i kryjący się za okularami przeciwsłonecznymi jazzman z gracją międzywymiarowego, kosmicznego bytu i jego doświadczeniem odpowiedział tylko: Nie rozumiem, co masz na myśli, gdy mówisz o przestrzeni. I to w jakiś sposób właśnie sedno problemu w próbie ujęcia w słowach muzyki takiej, jak ta na Promises. Saksofonowe solówki Sandersa, wspomagane synergiczną pracą Sama Shepherda i Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej, nie chcą dać się wyrazić w jakikolwiek inny sposób. Są ostateczną formą przekazu, którą da się przedstawić jedynie w dźwiękowej postaci. I nie potrzebują żadnych didaskaliów, a jedynie odpowiednio nastrojonej czułości, by móc je wchłonąć ciałem i umysłem.
Dla wunderkinda współczesnej elektroniki to dotychczasowy szczyt kompozytorskiej i wykonawczej pracy, który pokazuje, że mamy do czynienia z artystą totalnym i zdolnym do rzeczy większych niż wielkie. Dla 81-letniego Sandersa to popis mistrzowskiego kunsztu, ale także okazja, by po długich dekadach przebywania w cieniu Johna i Alice Coltrane’ów zostać w końcu w pełni uznanym, ponadczasowym tytanem swojego fachu. By w 2021 roku popełnić album, który z miejsca staje się instant klasykiem w gatunku, który wciąż goni wizjonerskie idee nakreślone 50 i 60 lat temu, trzeba bowiem posiadać umysł, który nie uznaje czasoprzestrzennych granic i za pośrednictwem kierowanego instynktami ciała jest w stanie generować to, co niewypowiadalne. Promises to triumf na każdym poziomie. Cyryl Rozwadowski
Injury Reserve – „By the Time I Get to Phoenix”
W tradycyjnym ujęciu w naszej kulturze śmierć to pustka i wielki żal. Muzyka, która o niej opowiada z reguły jest rzewna, elegijna lub melancholijna do granic i w pewien sposób jednowymiarowa. Ale dzisiaj, w epoce social mediów i zatomizowania kolektywnych doświadczeń, śmierć to chaos zapośredniczenia uczuć i natłoku informacji kontrastującego z dziurą pozostawioną przez nagłe zniknięcie danej osoby. Oprócz bezgranicznego smutku prowokuje też dezorientację i uporczywie każe szukać odpowiedzi na pytania, które na zawsze bez nich pozostaną. O tym właśnie jest By the Time I Get to Phoenix.
Injury Reserve w obliczu nagłego odejścia filaru grupy, Stepy J. Groggsa, mierzą się z ogromem kontrastujących ze sobą uczuć za pomocą kolażu, który na tyle mocno przekracza mgliste, formalne granice rapu, że prowokuje pytanie czy By the Time… nie jest genezą post-rapu, tak jak Hex Bark Psychosis i D. I. Go Pop Disco Inferno stworzyły esencję post-rocka. Ritchie with a T i Parker Corey wspólnie rzeźbią w bezkształtnym chaosie, który za sprawą opartych o gitarowe, często math rockowe, sample stanowi dobrą materię do opowieści o mroku, agresji, szoku oraz akceptacji straty, którą symbolizują końcowe cztery kompozycje. Czy tak właśnie brzmi Kid A w hip-hopowej wersji? Wierzymy, że jak najbardziej. Cyryl Rozwadowski