„Top Gun. Maverick”: to właśnie nazywamy kinem wysokich lotów (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
top gun maverick.jpeg
fot. kadr z filmu "Top Gun. Maverick"

Bardzo trudno napisać recenzję, w której nie będzie ani promila krytyki. Choćby dlatego, że nie wiadomo, od czego zacząć. Zadzwoniłem pożalić się do przyjaciela, który też był już na nowym Top Gun, a on powiedział – może po prostu napisz, że ten film jest szczery.

Oj, jest szczery. Jest tak szczery, że przez cały seans wiesz, że nikt tu nie chce wcisnąć ci ani żadnych nieprawdopodobieństw, ani tanich emocji, ani innego bullshitu. Co nie jest częste w przypadku produkcji za 170 milionów dolarów.

Zaczyna się tak, jakbyśmy oglądali jakiś odrestaurowany hit z lat 80. Do tamtej dekady, złotej dla kina akcji, nawiązuje masa rzeczy: muzyka, kompozycja ujęć, ruchy kamery. Ale najlepsze jest to, że przez cały czas wiemy, że mamy sytuację z tu i teraz. I to jest w Mavericku najważniejsze. Tak łatwo byłoby puścić lejce i zderzyć się z murem płytkiej nostalgii za ejtisami. Nic z tego. Joseph Kosinski drugi raz – po Tronie. Dziedzictwo – zrobił silnie osadzony we współczesności hołd złożony tamtym czasom. Wyszło mu tak, że zagraniczni krytycy pieją z zachwytu i nazywają nowe Top Gun najlepszym blockbusterem ostatnich lat. I w sumie to nie są zbyt daleko od prawdy.

top gun.jpg
fot. kadr z filmu "Top Gun. Maverick"

Tytułowy Maverick (Tom Cruise) ma za sobą 40 lat służby, szczycąc się metką branżowej legendy. Nikt tak jak on nie umie sterować myśliwcami, czego efektem są jego wojenne sukcesy; jeśli wysyłasz go na starcie z wrogiem, zwycięzca jest znany z góry. Ale dla dowództwa to i tak nie ma znaczenia. Idzie nowe, żywych pilotów zastępują cyfrowo sterowane maszyny, a Maverick dostaje delikatną, acz stanowczą sugestię, żeby poszedł już na emeryturę. Oczywiście on sam ani o tym myśli, więc góra postanawia zrobić mu nieprzyjemną niespodziankę. I owszem, wysyła go do Top Gun, elitarnego oddziału dla najlepszych z najlepszych, ale nie jako pilota, a nauczyciela młodego i zdolnego narybku.

Czyli, jak we wspaniałym Creedzie, albo nieco mniej wspaniałej Szklanej pułapce 4.0, ulubiony motyw twórców współczesnych sequeli hitów sprzed lat: pełnokrwisty bohater, którego niedzisiejsze umiejętności mają zginąć pod naporem innowacji. John McClane desygnował do walki z uzbrojonymi po zęby przeciwnikami swoje niezawodne pięści, Rocky uczył Creeda zwinności, każąc mu ganiać po ogródku za kurami, a Maverick wyśmiewa maszynę, siada za sterami i manualnie robi rzeczy, o jakich nie śniło się filozofom. To jedno. Ale poza ageismem musi też zmierzyć się z innymi problemami: powrotem dawnego uczucia, upływającym czasem czy niesubordynacją ucznia, który ma związek z pierwszym Top Gun... Brzmi to wszystko sztampowo i generalnie film Kosinskiego nie odkrywa Ameryki. Natomiast klocki, z których ma powstać blockbuster idealny, zostały złożone idealnie. W Mavericku zgadza się wszystko.

I tu trzeba wrócić do szczerości. Psychologia i motywacje głównych bohaterów są w stu procentach czytelne. Kibicujemy każdemu. Akcja? Zero ściemy. Sceny lotów zrealizowane są tak kapitalnie, że w zasadzie jakby ktoś powiedział, że Cruise faktycznie fruwał myśliwcem bez kaskadera, to uwierzylibyśmy. Nostalgia jest obecna, ale na tej zasadzie, gdy twórca autentycznie kocha oryginał, podchodząc do wszelkich follow-upów z wyczuciem i szacunkiem. A Kosinski musi mieć za sobą szereg seansów jedynki, z czego część w wieku pacholęcym. Jest tu taka podjarka filmem wysokobudżetowym, jaką ma się przy pierwszych, nastoletnich odwiedzinach w kinie. Poczujecie dokładnie to samo, co czuliście w tych momentach, kiedy byliście na swoim pierwszym blockbusterze, obojętnie, czy był to Władca Pierścieni, Harry Potter czy Armageddon (jak ja). Ten rodzaj magii kina, której nie sposób się wyuczyć.

Kiedy w Titane kobieta spółkowała z samochodem, można było dywagować o tym, jak jeszcze można pokazać uczucie łączące człowieka z maszyną. A można na przykład jak u Kosinskiego, gdzie serenadą jest ryczący silnik, a splecenie w miłosnym uścisku odbywa się podczas podniebnego tańca myśliwców, uciekających przed wszędobylskimi pociskami samosterującymi.

To jest o dużych dzieciakach, którzy najbardziej na świecie kochają swoje latające zabawki.

Szczerze, bo Top Gun. Maverick jest szczery do bólu, ale to już wiecie. I nawet jeśli macie alergię na Toma Cruise'a, o co, mając w pamięci jego wszystkie wygłupy, nietrudno, to tutaj dacie się uwieść jego łobuzerskiemu spojrzeniu. Może przez to emploi wiecznego chłopca; Cruise zbliża się do 60-tki, ale wystarczy, żeby odsłonił w uśmiechu swoją śnieżnobiałą klawiaturę, a kamera odejmuje mu z trzy dekady. Chcecie się tak zestarzeć. I chcecie, żeby ktoś patrzył na was tak, jak Maverick na swoje myśliwce. Poza tym, nie ma się co oszukiwać, kiedy Cruise zakłada wysłużoną bomberkę, nieśmiertelne Aviatory i rusza motorem z kopyta, na ekranie dokonuje się powtórka z żelaznej klasyki kina. Choćbyście byli nie wiem jak zaimpregnowani na wszystko, co retro, to i tak zadrżycie, taki dryg do reżyserii ma Joseph Kosinski.

Może tylko brakuje słynnego Take My Breath Away na finał. Ale nie można mieć wszystkiego. Wytarczy, że mamy wybitne kino mainstreamowe, a wiecie, jak o to dziś trudno. Nie wyobrażam sobie zobaczyć w tym roku wiele lepszych filmów.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0