Wprowadzone przez Jose Mourinho pojęcie parkowania autobusu jako synonimu murowania bramki kojarzy się u nas bardzo negatywnie. Podobnie jak niski pressing. Jedno i drugie wymaga jednak umiejętności, której Polakom kompletnie we Włoszech zabrakło. To kwestia nastawienia, a nie personaliów.
Największym przekleństwem, jakie mogło się zdarzyć reprezentacji Polski, okazało się, że by przed ostatnią kolejką Ligi Narodów mieć sprawę wygrania grupy we własnych rękach, wystarczało zdobyć we Włoszech jeden punkt. Choć trenerzy zwykle unikają takiego mówienia, przekonując wszystkich wokół, że w każdym meczu grają o zwycięstwo, Jerzy Brzęczek dość otwarcie dawał do zrozumienia, że potrzebuje punktu. By zapewnić sobie utrzymanie w grupie. I by w starciu z Holandią mieć wszystko w swoich rękach. Niestety, już od starcia z Holandią w Amsterdamie wiemy, że polski selekcjoner w wyjazdowych starciach z silniejszymi drużynami remisy chce osiągać ultragłęboką defensywą. Tamten występ tłumaczono długą przerwą od zgrupowań i dopiero startującym sezonem większości lig po bardzo specyficznym okresie przygotowawczym. Mecz w Reggio nell’Emilia pokazał jednak, że to nie kwestia trudności, z którymi musiał się zmagać selekcjoner, lecz jego nastawienia. Przeciwko takim rywalom bardzo bojaźliwego.
SIŁA RYWALI
Skupiano się przed meczem na personaliach, wyliczano, jakich zawodników brakuje w drużynie rywala, upatrując w tym szansy, by nawet spróbować go zaskoczyć i przerwać jego serię 20 meczów bez porażki. Jednak analizując tych, których nie ma, zapominano często o tym, kto jest. Uważa się obecną polską kadrę za wyjątkowo zdolne pokolenie także dlatego, że dziewięciu spośród powołanych na trwające zgrupowanie jest na co dzień zatrudnionych w silnej lidze włoskiej. Tak, jakby rywale, nawet osłabieni, nie mieli w wyjściowej jedenastkę graczy z Serie A. I to raczej z tych lepszych klubów. W ich podstawowym składzie nie biegał nikt, kto w zeszłym sezonie spadł z ligi, a w tym jest na ostatnim miejscu w tabeli. Porażka z tym rywalem, nawet osłabionym, to coś absolutnie normalnego. Podobnie, jak w przypadku meczu w Amsterdamie, nie chodzi o to, czy było 0:1, czy 0:2, tylko o to, w jaki sposób zostało to osiągnięte. Bo samo przegranie 0:2 z Włochami w tym składzie nie jest jeszcze powodem do wstydu.
DEFENSYWNE NASTAWIENIE
Polacy od pierwszej minuty nastawili się na bardzo głęboką grę. Zwykle za czasów Brzęczka nie szaleli z pressingiem i do rywali zaczynali agresywniej doskakiwać dopiero w momencie, gdy zbliżali się do linii środkowej. Tym razem i to nie stanowiło dla zawodników sygnału do bardziej aktywnej obrony. Kiedy stoperzy włoscy, ustawieni w okolicach połowy boiska, rozgrywali między sobą piłkę, Robert Lewandowski spokojnie się między nimi przechadzał, nie próbując przeszkadzać im w rozegraniu. To napastnik zwykle daje sygnał do pressingu, gdy na boisku dojdzie do sytuacji, w której zespół wcześniej umówił się, że zaczyna naciskać. Skoro przekroczenie linii środkowej przez graczy rywala nie wywoływało żadnej reakcji Lewandowskiego, to znaczy, że takie były założenia.
SZTUKA NISKIEGO PRESSINGU
Niski pressing od dwóch lat ma w Polsce bardzo negatywne konotacje, bo Adam Nawałka określił w ten sposób pozorowanie gry, które pasowało Japończykom, w ostatnich minutach meczu mundialu z 2018 roku. Sformułowanie „niski pressing” nie przez przypadek ma jednak w sobie człon „pressing”. Zakłada ono agresywny, zbiorowy doskok do rywala, tyle że blisko własnej bramki. By dobrze grać niskim pressingiem, trzeba wyobrazić sobie mur. Jest całe wielkie boisko, na którym rywal ma połacie przestrzeni, a potem ruchoma ściana, w której nie widać żadnej wyrwy. To jest gra niskim pressingiem. Punktem granicznym zwykle jest linia własnego pola karnego. Jeśli słyszy się czasem na meczach bramkarzy krzyczących „szesnaście!”, to nie dlatego, że chcą, by ktoś pokrył piłkarza z numerem szesnaście, lecz po to, by przypomnieć partnerom z obrony, aby nie cofali się głębiej, nie wchodzili we własne pole karne, linie spalonego wyznaczyli właśnie na szesnastce. Jose Mourinho nazywał niski pressing parkowaniem autobusu, do perfekcji w najlepszych czasach doszlifował tę technikę Diego Simeone w Atletico. Chodzi o to, by oddać rywalowi przestrzeń, ale w którymś momencie postawić nieprzekraczalną granicę. Narysować niewidzialną linię, po której przekroczeniu do rywala będą doskakiwać wściekłe psy.
BEZ RUCHOMEJ ŚCIANY
By jednak było możliwe zbudowanie ruchomej ściany, potrzebne są bardzo bliskie odległości między formacjami. Pomoc zlewająca się z obroną. Boczni pomocnicy ustawiający się niemal w linii z defensywą. Napastnik tylko nieznacznie wyskakujący poza ścisły blok. Grę Polaków we Włoszech trudno nazwać niskim pressingiem, chyba że wykonywanym bardzo nieudolnie. Trafniejsze byłoby określenie „obrona Częstochowy”. Albo niemieckie „Angsthasenfussball”, czyli „futbol przestraszonych zajęcy”. Po boisku w tych samych koszulkach biegało kilka różnych zespołów. Jednoosobowy z przodu był całkowicie odizolowany od tego, który grał za nim. Pomoc nie wspierała obrony. Stąd brały się dość absurdalne sytuacje, w których Polacy, choć prawie nie wychodzili z własnej połowy, dawali się Włochom łapać na kontrataki. W taki sposób po rzucie z autu rywale strzelili pierwszego, nieuznanego gola. Wystarczyło minąć podaniem jedną linię, a Włosi mieli przed sobą już tylko czterech obrońców. W ten sposób, grając dynamicznie i wbiegając dużą liczbą zawodników, faktycznie dało się kontrować głęboko ustawionego rywala. W 31. minucie meczu miał miejsce bardzo symptomatyczny obrazek. Lewandowski zamaszystym ruchem pokazał kolegom z innych formacji, by wsparli go w pressingu. Ale nie dało się zaobserwować żadnej reakcji, więc napastnik zwolnił kroku i przeszedł do spaceru. Jakby powiedział sobie w duchu: „jedźmy, nikt nie woła”.
UŚPIONA CZUJNOŚĆ
Problemem przy grze niskim pressingiem może też czasem być kompletnie uśpiona czujność. Wyłączenie się z meczu. Kto gra wysokim pressingiem, dla tego sygnałem alarmowym, by wziąć się do pracy, jest już samo „uwaga, grają!”, czyli komentarz przypominający, że przeciwnik wznowił już grę i czas zająć odpowiednie pozycje do pressingu. Przy średnim pressingu bardzo wyraźnie widzialną dla wszystkich barierą jest linia środkowa. Jednak przy niskim pressingu drużyna decyduje się na całkowite oddanie inicjatywy. Wydarzenia na ¾ boiska niemal kompletnie jej nie interesują. Do przeciwnika należy nie tylko piłka, ale też przestrzeń. Podczas gdy rywal napędza się, nabiera tempa, wymienia się pozycjami, drużyna broniąca stoi niewzruszona jak Indiana Jones przed gościem wywijającym przed nim maczetą. Takie nastawienie sprzyja temu, by poszczególni zawodnicy „wyłączali się z meczu”. By uciekała im koncentracja. By o ułamek sekundy przegapiali moment, w którym trzeba ruszyć do bronienia.
GŁĘBSZE PROBLEMY
Niezdolność Polaków do konstruowania akcji ofensywnych w meczu w Amsterdamie można było tłumaczyć brakiem Lewandowskiego, który znacznie lepiej od Krzysztofa Piątka utrzymuje się przy piłce pod presją obrońców. Spotkanie we Włoszech pokazało jednak, że problemy leżą znacznie głębiej. Polacy nie byli bowiem w stanie w ogóle przetransportować piłki do kapitana. Jeśli robili to długim podaniem, a Lewandowski czasem nawet wygrał pojedynek, tzw. drugą piłkę, czyli tę spadającą po pojedynku powietrznym, zawsze zgarniali Włosi, bo mieli w środkowej strefie przewagę liczebną.
RECA W POTRZASKU
Polacy najczęściej nie próbowali jednak górnych piłek, lecz rozegrania od Wojciecha Szczęsnego. Wyprowadzanie akcji odbywało się zwykle polską lewą stroną. Bramkarz podawał do Jana Bednarka, ten do Arkadiusza Recy i najpóźniej w tym momencie zaczynały się problemy. Sytuacje, w których to boczni obrońcy stają się rozgrywającymi, coraz częściej widać w meczach z najwyższego poziomu, bo w środku pola nierzadko kompletnie brakuje miejsca do rozgrywania. Wyprowadzanie bokiem ma jednak tę podstawową wadę, że zawodnik otrzymujący piłkę jest ograniczony linią autową. Jako że jego pole manewru jest bardzo zawężone, dla większości drużyn zagranie piłki w boczną strefę jest sygnałem do pressingu. Jeśli drużyna wyprowadzająca piłkę ma spod niego wyjść, musi zapewnić bocznemu obrońcy opcje rozegrania. Reca był jednak od nich całkowicie odcinany, bo w tej strefie regularnie pojawiał się środkowy pomocnik Nicolo Barella, podczas gdy polscy środkowi pomocnicy nie nadążali ze wsparciem. W najlepszym wypadku Reca dawał radę odgrywać z powrotem do Bednarka lub Szczęsnego i problem zaczynał się od nowa. W najgorszym następowała w tym miejscu strata piłki.
PROBLEMY PRZY STAŁYCH FRAGMENTACH
Jakby nieszczęść było mało, Polacy nie tylko nie dawali rady w ataku pozycyjnym, czy w skomasowanej obronie, ale jeszcze mieli problemy przy stałych fragmentach gry. Po dobrze rozegranym rzucie wolnym Grzegorz Krychowiak popełnił prosty indywidualny błąd, faulując w polu karnym, co pozwoliło Włochom objąć prowadzenie. Po innym ze stałych fragmentów gry Szczęsny z problemami odbił piłkę na rzut rożny. Sędzia pokazał potem pozycję spaloną, ale to miało mniejsze znaczenie. Ważniejsze, że rywale dochodzili w polu karnym do strzałów, wygrywając pojedynki główkowe.
REAKCJA NA PROBLEMY
W przerwie Brzęczek zareagował, nie zmieniając nastawienia, tylko diagnozując problemy. Widział, że systemowo w jego drużyna nie jest w stanie stworzyć sobie przewagi w żadnym miejscu boiska, więc wpuścił na skrzydło Kamila Grosickiego, wnoszącego do gry element nieprzewidywalności. Polacy nie mogli liczyć, że wykreują Kamilowi Jóźwiakowi czy Sebastianowi Szymańskiemu sytuację jeden na jednego na skrzydle, bo zwykle młodzi boczni pomocnicy dostawali piłkę tyłem do bramki otoczeni przez trzech rywali. Mogli liczyć tylko na to, że Grosicki założy klapki na oczy, ruszy pomiędzy atakujących go rywali i w jakiś szczęśliwy sposób się przez nich przebije. Trzy razy próbował, ale nie dał rady. Jacek Góralski w miejsce Jakuba Modera był próbą wsparcia obrony ze strony drugiej linii. Jak na ten styl gry, pomocnik Lecha był zbyt wyrafinowanym rozwiązaniem. Jeśli już miało być konsekwentnie, potrzeba było kogoś jeszcze, zajmującego się głównie odbiorem. Piotr Zieliński był z kolei nadzieją na to, że Lewandowski będzie miał przynajmniej z kim wymienić piłkę z przodu.
BEZSENS DYSKUSJI PERSONALNYCH
Dyskutowanie akurat po takim meczu o personaliach nie ma jednak najmniejszego sensu. Wystawiamy oceny indywidualne, dyskutujemy o tym, czy powinien grać ten, czy tamten, jednak czasy, w których mecz był zbiorem jedenastu pojedynków toczonych przez 90 minut przez graczy w różnych miejscach boiska, są coraz odleglejsze. O personaliach można by rozmawiać, gdyby któryś z zawodników nie potrafił wygrać żadnego pojedynku, psuł wszystkie podania w pole karne, lub marnował sytuację za sytuacją.
NIKT BY NIE POMÓGŁ
Polska przegrała na całej linii pod względem systemowym. Co solidarnie podkreślili Krychowiak i Góralski, popełniając rażące błędy – pierwszy, prokurując rzut karny, drugi bezsensownie łapiąc czerwoną kartkę. Jakby próbowali pogodzić Polaków. Powiedzieć im, by nie dyskutowali tak zaciekle, czy powinien grać jeden, czy drugi. Mogą grać nawet obaj, ale to nic nie zmieni. Krychowiak popełnił błąd i jest bez formy, ale obok niego biegał będący w formie Moder i też nie miało to większego znaczenia na przebieg meczu. Ani gdyby grał Klich. Albo Bielik. Albo, gdyby na boku obrony grał Maciej Rybus, a nie Reca. Albo Tomasz Kędziora, a nie Bartosz Bereszyński. To akurat dla tego meczu nie miałoby żadnego znaczenia. Włosi mieli przetrzebiony skład, ale od dwóch lat stawali się dobrze naoliwioną maszyną, w której jeden trybik zastępuje drugi.
SAMOTNOŚĆ LEWANDOWSKIEGO
Polacy w ciągu dwóch lat nieźle opanowali sztukę ogrywania równych sobie lub trochę słabszych, ale kompletnie nie mają mechanizmów, jak próbować poradzić sobie z lepszymi. Rozegrali z nimi już siedem meczów, nie wygrali ani razu i z każdym kolejnym meczem są od tego coraz dalej. Mniej więcej tak daleko, jak Lewandowski, oddając w jednej z ostatnich akcji meczu jedyny polski strzał na bramkę. Napastnik Bayernu wykonał najwięcej dryblingów ze wszystkich graczy na boisku. Ale w samej końcówce już wiedział, że większe jest prawdopodobieństwo przelobowania Gianluigiego Donnarummy z 35 metrów, niż tego, że ktoś w odpowiednim momencie podąży za akcją i da mu jakiekolwiek wsparcie. Choć trudno sobie to było wyobrazić, mecz w Regio nell’Emilia był jeszcze gorszy niż ten z Amsterdamu, bo tam udało się chociaż Polakom stworzyć jedną składną i groźną akcję. Tu nie było nawet jednej.
RÓŻNE TWARZE TEJ SAMEJ DRUŻYNY
Każde kolejne takie starcie daje coraz wyraźniejsze wyobrażenie, jak Brzęczek zamierza rozegrać mecz z Hiszpanią na Euro. W praktyce: spisać go na straty, skupiając się na zdobyciu sześciu punktów na pozostałych rywalach, z którymi znacznie łatwiej nawiązać walkę. Od miesiąca, gdy zgrupowanie reprezentacji wyglądało całkiem nieźle, zaczął się pojawiać w publicznej dyskusji nurt o tym, kto od początku wierzył w Brzęczka i kto zawsze wiedział, że mu się uda. Znów zaczynało to zmierzać w stronę tego, czy to „wuja”, który „nie chciał, by rywale rozpracowali jego taktykę, czy nie opracował żadnej”, czy Kazimierz Górski nowych czasów. A pewnie zwyczajnie jest trenerem, który niektóre rzeczy potrafi, a innych nie. Potrafi miarę stabilnie poukładać zespół tak, by błyszczały indywidualności, lecz nie potrafi tak go ustawić, by zneutralizować jeszcze większe indywidualności rywala. Może kiedyś, z biegiem czasu, się nauczy. To znacznie trudniej wybić do nagłówka, czy zmieścić we wpisie na Twitterze, ale chyba jest znacznie bliższe prawdy. Porażka z Włochami nie kasuje dobrego wrażenia z meczu z Bośnią, która z kolei nie kasuje złego wrażenia z Amsterdamu. To wciąż różne twarze tej samej drużyny i tego samego trenera.