Trudny los wielkich firm. Dlaczego Stuttgart i Schalke znów igrają ze spadkiem

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
VFB Stuttgart - Schalke 04
Philippe Ruiz/Xinhua

15 lat temu stoczyły ze sobą fascynującą walkę o mistrzostwo. Dziś mogą kolejny raz w ostatnich latach wylądować w drugiej lidze. To znów może być sezon, w którym z Bundesligi spadnie ktoś wielki.

Gdy w Bundeslidze po rocznej przerwie w maju zameldowały się odrodzone Schalke 04 i Werder Brema, wypychając z niej Arminię Bielefeld i Greuther Fuerth, w Niemczech zapanowała euforia. Po sezonie, w którym mawiano, że “co kolejkę toczy się mecz Mainz z Hoffenheim”, wreszcie znów miały się odbywać rywalizacje elektryzujące w skali ponadregionalnej. Żadne środowisko piłkarskie w Europie nie jest równie jak niemieckie przywiązane do tradycji. Dlatego to, że z ligi na lata zniknęły tak wielkie firmy, jak Hamburger SV czy Kaiserslautern, a wskoczyły uznawane za sztuczne twory kluby z pokaźną finansową szprycą, jak RB Lipsk, Hoffenheim, czy trochę już oswojone, ale nadal niebudzące wielu pozytywnych emocji VfL Wolfsburg czy Bayer Leverkusen, uznaje się często za powód do narzekania na współczesną Bundesligę. Za granicą na ligę niemiecką narzeka się zwykle dlatego, że nie potrafi zatrzymać największych gwiazd i że od dziesięciu latach ma tego samego mistrza. Na rynku wewnętrznym to akurat nie jest główny powód do niezadowolenia. Większym jest, że w lidze rozpanoszyły się zespoły, które wielu ludzi ani grzeją, ani ziębią. Należy do nich zaliczyć także dobrze pracujące i wyciskające potencjał do maksimum kluby w rodzaju FSV Mainz, SC Freiburg czy FC Augsburg, z mniejszych miast, które teoretycznie nikomu nie wadzą. Ale za którymi w razie awansu do europejskich pucharów nie pojedzie na wyjazd trzydzieści tysięcy pijanych z euforii ludzi. Tegoroczny zestaw z Werderem i Schalke wyglądał już trochę bardziej jak prawdziwa Bundesliga.

Jednak tradycjonaliści lepiej niech się nie przyzwyczajają. Bo już pierwsza faza sezonu pokazuje, że za kilka miesięcy może nastąpić kolejny spektakularny spadek którejś wielkiej firmy. W ostatnich latach oprócz Schalke i Werderu przytrafiało się to Stuttgartowi, Kolonii czy HSV. Przykłady tych klubów pokazują, że spadek nigdy nie pozostaje bez długofalowych konsekwencji. I nawet jeśli komuś udaje się szybko wrócić, mało kto długofalowo wraca silniejszy. Zwykle jeden spadek jest zapowiedzią kolejnego. Stuttgart przez czterdzieści lat grał w Bundeslidze nieprzerwanie, a potem spadł z niej dwa razy w ciągu trzech lat. Kolonia zamieniła się w klub-windę, który w XXI wieku spadał pięć razy. A dla Schalke taki los nie jest wykluczony, bo jego początek rozgrywek w roli beniaminka jest naprawdę fatalny. Tylko Werder z miejsca został rewelacją ligi, lecz i to może nie być długotrwałe. Stuttgart tuż po ostatnim awansie też omal nie wszedł do europejskich pucharów, lecz w dwóch kolejnych latach flirtował już ze spadkiem. Każda degradacja, oznaczająca wyprzedaż zawodników, zwolnienia pracowników, utratę sponsorów i odcięcie od praw telewizyjnych sprawia, że wychodzi się z niej poranionym.

Bundesliga
Dean Mouhtaropoulos/Getty Images

Po ¼ sezonu w Niemczech powstaje wrażenie, że w tym roku nie ma, poza VfL Bochum, które zamyka tabelę z czterema punktami, naturalnych kandydatów do spadku. Idąc po kolei przez dolną połowę rozgrywek, dla każdej drużyny da się znaleźć wiele argumentów za pozostaniem w lidze. Augsbrug jest dyżurnym kandydatem do spadku, ale nie spadł nigdy. Ma niezwykłą umiejętność wygrywania ważnych meczów, gdy już nikt na nich nie liczy. Zaczyna walczyć o utrzymanie od pierwszej kolejki, podczas gdy jego rywale z dołu tabeli przestawiają się na grę o przetrwanie dopiero w połowie jesieni. Dlatego FCA ciągle kończy nad kreską. W tym sezonie znów robi swoje. Po tym, jak w pierwszych pięciu kolejkach przegrało cztery razy i u niektórych zaczynały się budzić myśli, że to może być ten rok, gdy się nie wywiną, zespół Polaków ograł dwóch beniaminków oraz Bayern Monachium. W ostatnich czterech kolejkach sięgnął po dziesięć punktów i wywindował się do środka tabeli. Typowy Augsburg.

STABILNA MOGUNCJA

FSV Mainz teoretycznie straciło tego lata dwóch ważnych stoperów Moussę Niakhate i Jeremiaha St.Juste’a i z racji możliwości finansowych nigdy nie można go wykluczać z grona kandydatów do spadku. Ale choć nie wygrało żadnej z ostatnich czterech kolejek, choć Anton Stach i Jonathan Burkardt, ocierający się o reprezentację Niemiec, są dalecy od formy z poprzedniego sezonu, to wciąż solidny i stabilny zespół z utalentowanym trenerem Bo Svenssonem. Co ważne, potrafi punktować w bezpośrednich starciach z drużynami z dołu tabeli – 2:1 w Bochum i 2:1 w Augsburgu, 1:1 z Herthą. Do tego od czasu do czasu urywa punkty faworytom jak w miniony weekend Lipskowi czy na początku sezonu Unionowi, czy Borussii Moenchengladbach. Ich pierwszy spadek od piętnastu lat byłby sporą niespodzianką.

DOBRY KIERUNEK HERTHY

Ze spadkiem flirtowała w ostatnich latach często Hertha Berlin, która w minionym sezonie byt musiała ratować w barażach. I choć znów jest blisko strefy spadkowej, mając tylko osiem punktów po dziewięciu meczach, wygląda znacznie solidniej niż w poprzednich latach. Trener Sandro Schwarz znacząco ustabilizował zespół, pomijając derby w pierwszej kolejce, Hertha nie wpada pod niczyje koła. Wprawdzie wygrała tylko raz, ale za to jest bardzo trudna do pokonania i w ostatnich pięciu kolejkach nie przegrała. Niewątpliwie trzeba ją mieć na liście ewentualnych kandydatów do spadku, ale w poprzednich latach ekipa ze stolicy zawsze wyglądała gorzej. A jednak dawała radę pozostać w lidze. Jeśli kierunek narzucony przez Schwarza zostanie utrzymany, teraz powinno więc być podobnie. Z kolei Bayer Leverkusen, Lipsk i Wolfsburg, które źle zaczęły sezon i też są na dole, znajdują się tam tylko tymczasowo. Każdy z tych klubów ma w kadrze za dużo talentu, by spaść. A nawet jeśli jednak trochę miałoby go zabraknąć, mają na tyle pieniędzy, by w zimie go dokupić. W tym gronie przyszłych spadkowiczów raczej nie ma.

NIEŁATWO BYĆ JAK FREIBURG

To w dużej mierze dlatego nastroje w Stuttgarcie i Gelsenkirchen są na początku sezonu tak złe. Już teraz bowiem widać, że wobec braku innych kandydatów, te dwa zasłużone kluby będą głównymi zagrożonymi obok spisanego już przez większość na straty Bochum. Presji nie wytrzymali ostatecznie w VfB, gdzie po latach pełnych turbulencji dyrektor sportowy Sven Mislintat chciał wprowadzić stabilizację, z której słyną sąsiedzi z Fryburga. Trenera Pellegrino Matarazzo zatrudnił jeszcze w 2. Bundeslidze. Gdy pod koniec pierwszego sezonu zespół wpadł w dołek i było ryzyko, że zaprzepaści szanse na awans, znienacka przedłużył jego kontrakt, by wysłać całemu środowisku sygnał, że zmiany trenera nie będzie. Podziałało. Amerykanin wprowadził zespół do Bundesligi, a w kolejnym sezonie jego młoda drużyna była rewelacją. Jej odświeżający, porywający styl sprawił, że Stuttgart był na ustach wszystkich.

TO NIE BYŁ WYPADEK PRZY PRACY

Poprzedni bardzo słaby sezon traktowano więc jako wypadek przy pracy. Niemal w całości stracił go Silas Katompa Mvumpa, który był jednym z objawień pierwszych rozgrywek Stuttgartu po awansie. Długo uraz leczył Sasa Kalajdzić, przez co z przodu brakowało kogoś, kto zagospodarowałby świetne wrzutki Borny Sosy, łączonego latem z Barceloną. Do tego w wielu meczach młoda drużyna nie wyglądała źle, ale pechowo traciła punkty. Trwanie Mislintata przy Matarazzo dało się więc wytłumaczyć, bo były obiektywne okoliczności zewnętrzne, na które można było zrzucić winę za niepowodzenia, zdejmując ją z trenera. Cierpliwość została wynagrodzona. W ostatniej minucie meczu ostatniej kolejki los się odmienił. Wataru Endo trafił do siatki Kolonii, strzelając gola na wagę utrzymania. W lecie można było spieniężyć sukces, kasując za Kalajdzicia, Orela Mangalę, Darko Churlinova i Pablo Maffeo aż 38 milionów euro. To było najlepsze, bo rynkowe potwierdzenie, że w klubie, który omal nie spadł z Bundesligi, nie brakowało ciekawych piłkarzy.

Trener VfB Stuttgart
Harry Langer/DeFodi Images via Getty Images

WCIĄŻ BEZ WYGRANEJ

Wiele z tego, co mówiono o Stuttgarcie w poprzednim sezonie, można by powtórzyć i teraz. To znów jest młody zespół (średnia wieku 23,7), który ma wielu ciekawych piłkarzy. I który nie gra najgorszej piłki. Nawet w setnym meczu z Matarazzo na ławce, który okazał się jego ostatnim, przeciwko liderowi Unionowi Berlin drużyna- grająca na stadionie będącym w połowie placem budowy — potrafiła stwarzać groźne sytuacje i ciągle dążyć do wyrównania, a przegrała dopiero po stałym fragmencie gry. Stuttgart w niewielu aspektach jest naprawdę słaby i nie ma ewidentnych pięt Achillesa. Tyle że w niewielu rzeczach jest też naprawdę dobry. W 2022 roku wygrał tylko trzy mecze. Ostatni, wtedy w maju, gdy urwał się ze stryczka. W tym sezonie nie zwyciężył jeszcze ani razu, jako jedyny w lidze. Okazjami na przełamanie miały być mecze z ostatnim VfL Bochum i pucharowy z zamykającą tabelę 2. Bundesligi Arminią Bielefeld. Ale Matarazzo do nich nie dotrwał. Jeszcze nie wiadomo, kto będzie siedział na ławce w kluczowym starciu z rywalem w walce o utrzymanie. Według niemieckich mediów faworytem do tej posady jest Zsolt Loew, były asystent Thomasa Tuchela w PSG i Chelsea.

PROBLEMY DIAMENTOWEGO OKA

Zwolnienie Matarazzo wywiera też presję na szefie całego projektu, czyli Mislintacie. Były szef skautów Borussii Dortmund, w mediach zwany “Diamentowym okiem”, potrafił w 2-ligowych realiach zbudować kadrę bogatą w talent, która w ostatnich dwóch latach przyniosła klubowi prawie osiemdziesiąt milionów euro z transferów. Nie potrafił jednak ustabilizować pozycji Stuttgartu w Bundeslidze. O tym, że jego wewnętrzne notowania spadają, świadczyły już wydarzenia z ostatnich tygodni, gdy VfB zdecydowało się zatrudnić za jego plecami trzy legendy – Philippa Lahma, Samiego Khedirę w roli doradców zarządu oraz Christiana Gentnera jako kierownika działu piłkarzy zawodowych. Zwłaszcza kompetencje tego ostatniego niebezpiecznie zahaczają o zakres pracy Mislintata, którego kontrakt wygasa w czerwcu i na razie nie został przedłużony. Jeśli teraz nie trafi z następcą, który natychmiast wydźwignąłby zespół w bezpieczne rejony, może się okazać, że to, co budował przez ostatnie lata, znów trzeba będzie wyrzucić do kosza.

Dyrektor sportowy VfB Stuttgart
Matthias Hangst/Bongarts/Getty Images

NIEZADOWOLENIE W GELSENKIRCHEN

W Gelsenkirchen jeszcze nie zdecydowali się na podobne nerwowe ruchy, ale też są już tego blisko. Trener Frank Kramer pod presją był właściwie jeszcze zanim zdążył poprowadzić zespół po raz pierwszy. Rouvenowi Schroederowi, dyrektorowi sportowemu, udało się po spadku zbudować kadrę zdolną wygrać 2. Bundesligę, ale nie udało się znaleźć do niej odpowiedniego trenera. Zespół świętował awans pod wodzą trenera tymczasowego Mike’a Bueskensa, a zadaniem na lato było znalezienie rozwiązania docelowego. Po tym, jak wybór padł na Kramera, który w poprzednim sezonie spadł z Arminią Bielefeld i nie może się pochwalić większymi sukcesami, mimo 50 lat na karku, w otoczeniu Schalke dominowało rozczarowanie.

KUNKTATORSKA GRA KRAMERA

Początek sezonu potwierdza obawy, bo nie dość, że zespół zdobył tylko sześć punktów, to jeszcze prezentuje zwykle ograniczony, defensywny futbol. Beniaminek ma najniższe średnie posiadanie piłki w lidze, a pomysły na ofensywę ograniczają się często do długich zagrań w kierunku silnych i rosłych napastników Simona Teroddego i Sebastiana Poltera.

W ostatnim meczu z również będącym w kryzysie Bayerem Leverkusen najgorsza nie była wcale porażka 0:4, ale to, że Schalke nawet nie spróbowało, by skończyło się inaczej, oddając w całym meczu tylko dwa anemiczne strzały. Podobnie było w derbach z Borussią Dortmund, przegranych tylko 0:1, ale rozegranych przede wszystkim za podwójną gardą. Stoi to w całkowitym kontraście do tego, jak prezentuje się po awansie Werder, zajmujący piąte miejsce i strzelający mnóstwo goli. A przecież jeszcze kilka miesięcy temu bremeńczycy kończyli ligę za Schalke.

ELEMENT PECHA

Pocieszeniem dla jednych i drugich może być kwestia pecha. Ze statystyk punktów oczekiwanych wynika, że zarówno Stuttgart, jak i Schalke z gry zasłużyły na sześć punktów więcej. Zespół z Zagłębia Ruhry pod względem liczby straconych goli ustępuje tylko Bochum, jednak sytuacje, do których dopuszcza rywali, powinny były mu przynieść aż o osiem trafień mniej. Wpływ na to ma z pewnością kiepska forma bramkarza Alexandra Schwolowa i kłopoty w defensywie — długotrwałe kontuzje Seppa Van Den Berga i Marcina Kamińskiego, które sprawiają, że na testy zaproszono pozostającego bez klubu Timothee Kolodziejczaka, ale mimo to Schalke nie broni aż tak źle, jak wskazują wyniki. A na ten rezultat bardzo duży wpływ ma jedna klęska 1:6 z Unionem Berlin, gdy rywalom wpadało wszystko, co kopnęli w stronę bramki Schalke.

STAN ALARMOWY

To jednak, że klub z Gelsenkirchen był w stanie wygrać tylko jeden mecz, z najgorszym w lidze Bochum, że przegrał z bezpośrednim rywalem z Augsburga, nie był w stanie pokonać będącego w kryzysie Stuttgartu, sprawia, że sytuacja też robi się alarmowa. Bo z kim, jeśli nie z nimi, beniaminek ma w tej lidze punktować? Przed przerwą zimową Schalke zagra jeszcze z Herthą, Freiburgiem, Werderem, Moguncją i Bayernem. W obecnej formie w żadnym z tych meczów nie będzie faworytem, ale jeśli chce pozostać w Bundeslidze na kolejny rok, musi wreszcie zacząć robić coś ponad stan. Bo inaczej za rok znów może się okazać, że w 2. Bundeslidze gra więcej wielkich firm niż w pierwszej, a mecze “Hoffenheim z Mainz” będą się toczyć co kolejkę.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0