To nie była klęska wynikająca ze zbyt otwartego, odważnego i optymistycznego podejścia do rywala klasy światowej. To była klęska poniesiona pomimo próby wzniesienia zasieków pod własną bramką. Jeśli Czesław Michniewicz ma zamiar w najważniejszych momentach grać defensywnie, musi sprawić, że zespół będzie się z tym czuł komfortowo. Bo to, co widzieliśmy w Belgii, było zatrzymaniem się w połowie drogi między drużyną Paulo Sousy i Michniewicza: już bez odwagi, ale jeszcze bez porządku.
Teoretycznie to był dla Czesława Michniewicza idealny mecz. Nikt nigdy nie wymyśliłby, żeby zrobić z niego selekcjonera, gdyby brać pod uwagę tylko to, jak jego drużyny radziły sobie z równymi sobie lub słabszymi. Całą markę tego trenera zbudowało umiejętne wtykanie kija w szprychy silniejszym. Obecny selekcjoner zwykle potrafił znaleźć sposób, by jego zespół był silniejszy niż suma wszystkich jednostek. I tak umiejętnie uprzykrzał rywalom życie, że w końcu wygrywał. Tak było w meczach młodzieżówki z Portugalią, Belgią czy Włochami. Tak było w spotkaniach Legii w europejskich pucharach. Czy wreszcie w czasach, gdy prowadził w Ekstraklasie Bruk-Bet Termalicę Nieciecza oraz Podbeskidzie Bielsko-Biała, niemal w każdym meczu mając słabszych piłkarzy niż przeciwnik. Ale mecz w Belgii pokazał, że to nie przychodzi samo. I że jeśli docelowo kadra ma być typową drużyną Michniewicza, najwyższy czas zacząć to ćwiczyć.
W każdym meczu, w którym prowadził dotąd Polskę, nowy selekcjoner stosował inne ustawienie. W Brukseli wybrał 4-2-3-1, asymetryczne, bo z Sebastianem Szymańskim jako fałszywym skrzydłowym, schodzącym do środka do rozegrania i zostawiającym po lewej stronie korytarz dla Tymoteusza Puchacza. Jeśli nie wnikać w szczegóły, długo był to typowy mecz Michniewicza: niespodziewane prowadzenie na boisku faworyta po jednym z nielicznych ofensywnych wypadów i rozegraniu najbardziej kreatywnych zawodników ofensywnych, a później pilnowanie dobrego wyniku. Jednak tak naprawdę od początku futbolu Michniewicza w najlepszym wydaniu było bardzo niewiele. A wynik tylko zakłamywał rzeczywistość.
Do odnoszenia dobrych wyników z silniejszymi rywalami Michniewicz zwykle potrzebował też szczęścia, czasem nawet dużo. Ale zwykle nie stanowiło to jego głównego pomysłu na przetrwanie. Drużyny tego trenera grają defensywnie, lecz bronią z pomysłem i wiedzą, co chcą robić z piłką po przechwycie. O Polakach nawet przy korzystnym wyniku nie można jednak było w Belgii powiedzieć, że bronią z pomysłem, bo od pierwszych minut wyglądali na zagubionych. Po ledwie dwóch minutach rywale błyskawicznie znaleźli przestrzeń między liniami obrony i pomocy, dogrywając tam do nieobstawionego zawodnika.
Przyniosło to błyskawiczny strzał w słupek Michy’ego Batshuayia i niecelną dobitkę Edena Hazarda na pustą bramkę. Trzy minuty później Batshuayi trafił do siatki po kontrze czterech na czterech, lecz Polaków uratowała pozycja spalona.
Po kwadransie Bartłomiej Drągowski miał już na koncie wybronioną sytuację sam na sam z napastnikiem rywali. Bardzo szybko polski bramkarz dowiedział się, że to będzie dla niego długi wieczór.
Polacy zgodnie z przewidywaniami podeszli do tego meczu zupełnie inaczej niż do Walii. Tym razem musieli biegać za piłką. Zakończyli spotkanie z 34% czasu posiadania piłki i zanotowali o trzysta kontaktów z piłką mniej niż rywale. Wykonali o połowę mniej podań od nich, a tylko 20% meczu odbywało się w belgijskiej tercji ofensywnej. To jednak nie miałoby znaczenia, gdyby Polacy dobrze czuli się w głębokiej defensywie, konsekwentnie przesuwali i uprzykrzali rywalom życie, nie dopuszczając ich do sytuacji. Było jednak zgoła przeciwnie. Belgowie dochodzili do jednej sytuacji za drugą. Łącznie oddali aż jedenaście celnych strzałów, co rzadko się na tym poziomie zdarza. Zawodnicy ofensywni mieli święto. Wszystkich siedmiu piłkarzy grających w wyjściowym składzie w ataku lub pomocy bezpośrednio przyczyniło się do jakiegoś gola. Polska nie była dla Belgów niewygodnym rywalem, tylko Belgowie do pewnego momentu mieli problemy ze skutecznością.
ODSŁONIĘTY ŚRODEK
Choć rywale mają wielu znakomitych piłkarzy, świetnie dryblujących i przewyższających Polaków umiejętnościami, Polacy przegrali ten mecz przede wszystkim jako drużyna. Bilans pojedynków, zarówno w powietrzu, jak i na ziemi, paradoksalnie wyszedł w tym meczu minimalnie na korzyść Polaków. Zawodnicy Michniewicza nie byli jednak w stanie nadążyć za rozegraniem Belgów. Pozostawiali mnóstwo wolnych przestrzeni. Przez środek, szczególnie po zejściu z boiska Grzegorza Krychowiaka, było bardzo łatwo przejść. Ale i z nim zabezpieczenie strefy przed obroną nie wyglądało dobrze. Przy pierwszym straconym golu we własnym polu karnym było aż dziewięciu Polaków. Jednak ani jednego zabezpieczającego newralgiczną część boiska, z której często padają groźne strzały po piłkach wybitych z pola karnego.
Co gorsza, w drugiej połowie goście sami zaczęli napędzać własnymi stratami kolejne ataki Belgów. Brakowało pokazywania się do gry i o odpowiedzialności za piłkę. Przykład szedł niestety z samej góry. Podcinający skrzydła gol na 1:2, od którego wszystko runęło, padł po stracie na własnej połowie duetu Piotr Zieliński — Robert Lewandowski. Pomocnik Napoli miał prawo kalkulować, że kapitan poradzi sobie z rywalem, którego miał za plecami, bo zwykle sobie z nimi radzi. Tym razem jednak napastnik Bayernu nie zastawił się odpowiednio, nie osłonił piłki przed rywalem, a potem wspólnie z Zielińskim przyglądał się, jak akcja sunie na osamotnionych stoperów. Chwilę później Polacy znów dali się zaskoczyć błyskawicznie po stracie na własnej połowie.
Damian Szymański przy golu na 1-3 nie miał wielu opcji rozegrania, bo nikt nie pokazał mu się do gry, ale i tak wybrał najtrudniejszą. Próba bezpośredniego zagrania do strefy ataku skończyła się nadzianiem się na kontrę. A od pierwszej bramki Leonardo Trossarda mecz niestety się dla Polaków skończył, co szczególnie było widać przy bierności w bronie przy czwartej bramce, gdy do dwóch Belgów rozgrywających krótko rzut rożny podchodzi tylko jeden Polak i to niezbyt agresywnie...
oraz przy piątej, gdy Leander Dendoncker mógł długo prowadzić piłkę, ustawić sobie ją do strzału, rozeznać się w sytuacji i absolutnie nikt do niego nie wyskoczył.
Objawił się w tym meczu bardzo dobitnie problem, z jakim zmagają się Polacy w takich rozgrywkach jak Liga Narodów. Z wielu różnych krajów słyszą narzekania, że to turniej bez znaczenia, trochę lepiej opakowane mecze towarzyskie. I sami nie wiedzą, jak się zachować. Z jednej strony chciałoby się pójść za przykładem lepszych i samemu też poeksperymentować, popróbować, zwłaszcza że selekcjoner nowy i nie miał czasu nic zbudować. Z drugiej, granie z lepszymi na pół gwizdka może się kończyć kompromitująco, a selekcjoner zawsze stąpa po cienkiej linie. Jerzy Brzęczek też myślał w Lidze Narodów, że buduje drużynę na turniej, a dwie porażki z Holandią i Włochami później, był już bez pracy. Jeśli Polska ma być konkurencyjna w starciach z największymi w Europie, niestety musi traktować Ligę Narodów jako wielki turniej i wykorzystywać dysproporcję w zaangażowaniu. Jeśli pod tym względem nie ma dysproporcji, na pierwszy plan wyjdą umiejętności. A to niedobrze dla nas.
NIEUDOLNE ZASIEKI
Michniewicz w Belgii postanowił sprawdzić trzeciego bramkarza, czwartego prawego obrońcę i lewego, o którym wiadomo, że ma problemy z bronieniem. A do tego za plecami napastnika wystawił dwóch bardzo kreatywnych piłkarzy, jednak niespecjalnie angażujących się w defensywę. To był ciekawy skład sparingowy. Ale gdy reprezentacja Polski jedzie sobie rozegrać sparing z Belgią, kończy się to sześcioma straconymi bramkami. I ma posmak klęski w Hiszpanii sprzed dwunastu lat. Wtedy jednak za Franciszka Smudy porażkę można było wytłumaczyć zbyt optymistycznymi założeniami — Polacy próbowali z Hiszpanami grać odważnie, zakładać na nich pressing i zostali skarceni. W Belgii Polacy od początku próbowali się schować za podwójną gardą, tyle że nie wiedzieli, jak się ją tworzy. W efekcie co chwilę byli odsłonięci i przyjmowali ciosy, sami nie próbując ich zadawać.
WAŻNA CEZURA
Prawdopodobnie na bierność w odbiorze wpływ mają zarówno aspekty fizyczne (zmęczenie sezonem), jak i mentalne, gdy przy stanie 1-3 zawodnicy wiedzieli, że sprawa jest stracona i niespecjalnie mieli ochotę kontynuować grę, a wynik jeszcze wtedy nie wyglądał tak fatalnie. Przy większej stawce i trochę innej stawce, polscy zawodnicy pewnie częściej doskakiwaliby do rywali i lepiej przesuwali. Bardziej w meczu uczestniczyłby też Lewandowski, będąc skoncentrowanym, by osłonić piłkę i dotykając ją więcej niż 22 razy (kolejny raz było widać problem ustawiania go jako jedynego napastnika). Belgijskie lanie pewnie będzie jednak cezurą kończącą miesiąc miodowy kadry Michniewicza. Na razie na poczynania selekcjonera patrzono przez pryzmat tego, co było wcześniej, czyli marcowego ogrania Szwecji. Teraz będzie się na nie patrzeć przez pryzmat zbliżających się mistrzostw świata, gdzie w grupie będziemy mieli przynajmniej dwóch rywali, którzy mają zawodników przewyższających naszych umiejętnościami. I coś na nich trzeba wymyślić, żeby nie skończyło się jak w Brukseli.
ROZKROK MIĘDZY SELEKCJONERAMI
Trzeba też to jednak przećwiczyć. Na razie wszystkie cztery mecze kadra Michniewicza rozegrała w czterech różnych ustawieniach i w zupełnie różnych składach. Jako że przed mundialem zgrupowanie będzie króciutkie, coś powoli powinno się krystalizować już teraz. Niekoniecznie, jeśli chodzi o personalia, ale jeśli chodzi o pomysł na grę. Inaczej wystawia się zespół, który będzie chciał dominować nad rywalami, inaczej taki, który ma przede wszystkim grać z kontry. Można zgadywać, że selekcjoner popróbuje różnych rozwiązań, będzie chciał stworzyć pozory, że potrafi nie tylko murować, ale i tak w chwili próby wróci do futbolu, w który najbardziej wierzy. By on jednak funkcjonował, potrzeba pełnego zaangażowania i poświęcenia zawodników. Przesuwania, asekurowania kolegi, doskakiwania tam, gdzie zostało to ustalone, nietracenia piłki tam, gdzie zostało to absolutnie zakazane. Ta drużyna przez ostatni rok słyszała od Paulo Sousy, że powinna uwierzyć w siebie, grać odważnie, nikogo się nie bać, próbować grać swoje w każdych okolicznościach. Jeśli nie chce się tego kontynuować, warto zacząć to odkręcać, bo zatrzymanie się w połowie drogi między Sousą a Michniewiczem skutkuje drużyną rozlazłą, która nie jest ani odważna, ani poukładana.
STAJNIA AUGIASZA
Michniewicz na razie był dobrym wujkiem. Niektórych zawodników, jak Mateusz Wieteska czy Kamil Pestka powoływał do kadry na wyrost, bo pamiętał, że pomogli mu w młodzieżówce. Niektórych po to, by wysłać rynkowi sygnał i pomóc zmienić ich sytuację klubową (Sebastian Walukiewicz, Bartłomiej Drągowski). Bramkarzy w pierwszych meczach wystawiał, by wyrobić sobie zdanie na temat tego, kto powinien być numerem trzy, a kto numerem cztery i kto najlepiej będzie się nadawał na schedę po Wojciechu Szczęsnym. Jeśli do mundialowego meczu z Meksykiem zostało nam już tylko kilka meczów, warto byłoby powoli wracać do zgrywania powtarzalnej jedenastki, w docelowym ustawieniu i wystawiania najlepszych przynajmniej w pierwszej fazie danego spotkania. Eksperymentowanie na tle najlepszych niestety przynosi tej drużynie wstyd i na pewno nie podnosi jej morale przed kolejnymi meczami. Na pytanie, jaki futbol lubi najbardziej, Michniewicz odpowiadał często, że uporządkowany. Druga połowa z Belgią to była stajnia Augiasza.