Parę lat temu zagubiony Travolta, dziś - ponury Kuba. Samozwańczy król jesieniarzy opanował social media w stopniu dotąd niespotykanym.
Bomba wybuchła w poniedziałek, a nazywała się Jesień.
Od razu pojawiły się głosy, czy aby Quebo nie odkurzył dawnego, niepublikowanego dotąd wideo sprzed lat, na co wskazywałby jego nowy-stary wizerunek. W redakcji zastanawialiśmy się, czy apartamentowiec, w którym kręcono klip istniał już w okolicach 2010, co stanowiłoby jakiś dowód; wątpliwości rozwiała dopiero jedna z naszych koleżanek, która po szybkim przejrzeniu listy osób odpowiedzialnych za produkcję obrazka do Jesieni dostrzegła swoją dość młodą znajomą, która - w czasach, gdy Quebo wyglądał tak na co dzień - była mocno niepełnoletnia. Czynnik ludzki zaważył: to faktycznie musi być nowość.
Przez kolejne dni smutny Quebo zjawiał się wszędzie, jak Slenderman albo Kinga Rusin. Ktoś podobno widział go w salonie samochodowym, a ktoś na ulicy. Przewinął się przez instagramy Taco Hemingwaya czy Jessiki Marcedes, cały czas przybity, przygarbiony, jakby zupełnie nieobecny. Podczas gościnnego występu na warszawskim koncercie Taco Hemingwaya zaprezentował osobliwy performance polegający na staniu w miejscu. I wreszcie wizyta w studiu Dzień Dobry TVN, gdzie sypał ogólnikami, cały czas sprawiając wrażenie zestresowanego typa, który znalazł się tam za karę. Za to zresztą oberwało mu się po uszach od części widzów sugerujących, że nabija się z chorych na depresję - jak Filip Chajzer, który parę miesięcy temu w tym samym programie udawał atak paniki.

Powstrzymajmy konie i nie bawmy się w porównywania do Chajzera; kiedy prezenter TVN otwarcie symulował chorobę jako przejaw swojego wątpliwego poczucia humoru, Quebonafide ani na moment nie użył słowa depresja. Zresztą podczas całego minionego tygodnia nie wspominał nic o smutku, zostawiając na to miejsce wyłącznie w tekście Jesieni. To o co właściwie mu chodziło?
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że ta metamorfoza to element akcji promocyjnej jego najnowszej płyty. Akcji udanej? Pod względem zasięgu - tak, bardzo. O oryginalnym powrocie Quebonafide mówili absolutnie wszyscy, nawet jeśli wielu ten rodzaj reklamy zupełnie nie przypadł do gustu. Powstała nawet grupa, która śledzi jego każdy ruch i zastanawia się, co dalej. Spodziewamy się, że Quebo w końcu zmieni ciuchy, odsłoni tatuaże i zetrze ponurą minę, ale kiedy? W którym momencie? I jak? Do pieca ciekawości dorzucił też ogłoszony na 17 kwietnia warszawski koncert, który sam zainteresowany zapowiada jako doświadczenie artystyczne. Czy to znaczy, że wtedy pożegnamy się ze smutnym Quebo? Same znaki zapytania i jeden pewnik: obstawiamy, że bilety na to doświadczenie sprzedadzą się błyskawicznie.
W kreowaniu nowego wizerunku przy równoczesnym wzroście aktywności medialnej nie ma tak naprawdę niczego nowego. Szlaki na tym polu przetarł choćby tegoroczny laureat Oscara Joaquin Phoenix, który trochę ponad dekadę temu przez blisko dwa lata udawał zwariowanego żula, by finalnie odsłonić karty i przyznać, że cały ten cyrk dotyczy wyłącznie dokumentu Jestem jaki jestem. W filmie razem z reżyserem Caseyem Affleckiem pokazali, jak media są w stanie łyknąć nawet najbardziej absurdalną bzdurę - w tym przypadku szokującą metamorfozę Phoenixa, który przestał o siebie dbać, rzucił aktorstwo i ogłosił, że zostanie raperem.
I Phoenixowi, i Quebonafide chodzi o jedno - prawo do zachowania własnej twarzy, będąc przy tym na topie. Milczenie Kuby w kwestii tego, czy jego zachowanie to przejaw choroby, czy nie, jest wymowne - a co, jeśli on faktycznie jest taki na co dzień, że nie zmienił się od 2010 roku, gdy nosił przypałowe okulary? Znacie mnie jako gwiazdę, tymczasem nadal jestem tym samym typem - zdaje się mówić autor Egzotyki. Mniej więcej to samo próbował przekazać światu w Jestem jaki jestem Joaquin Phoenix. Ich znane od lat wizerunki nie muszą być prawdziwe - ważne, że należą do ich odbiorców. Czy roześmiany Quebo w kolorowych włosach jest autentyczny? Nikogo to nie obchodzi. Czy Phoenix ma prawo rapować? Jest świetnym aktorem i niech lepiej nie wymyśla, tylko kręci kolejny film.
Na pewno natężenie smutnego Quebo było w ostatnich dniach mocne. Może nawet za mocne. Natomiast Kubie udało się w namacalny sposób dotknąć tego, o czym od lat mówi w swoich numerach - że nikt nie zabroni mu być sobą, nawet jeśli to nieatrakcyjny ja. Parę lat temu oglądałem znakomity dokument Skandalista George Lucas, który odsłonił wspomniany już dość brutalny mechanizm showbusinessu: kreacja nie należy do twórcy, należy do jego fanów. Kiedy przez lata po premierze klasycznej trylogii Gwiezdnych Wojen widzowie kręcili fanowskie kontynuacje, wszystko było w porządku, ale kiedy to George Lucas pokazał światu swoją wizję - wydane w 1999 Mroczne Widmo - masy zatrząsły się z oburzenia; Lucas zabrał im ICH Gwiezdne Wojny! Co z tego, że to film, jaki przez lata sam chciał nakręcić. Jestem jaki jestem.
Pamiętajcie o tym za każdym razem, kiedy znów nawiedzi was smutny Quebo.