Światowy Dzień Dziennikarza Sportowego nie jest może świętem, które skłania ludzkość do jakiejś górnolotnej refleksji, ale jako przedstawicielowi tego zawodu daje mi do myślenia. Dziennikarstwo sportowe zmieniło się przez ostatnie lata tak bardzo, że czasem trudno w nim rozpoznać profesję sprzed dekad. Dokąd to wszystko zmierza?
Dziennikarz sportowy, czyli właściwie kto? Kiedyś zawód wpisany w proste ramy. Sprawozdawca, reporter, felietonista. Dzisiaj hybryda. Ostatnich kilkanaście lat to ewolucja, przyspieszająca z taką prędkością, że już nawet sami zainteresowani nie wiedzą, co zrobią, gdy pojawi się zakręt. Mam wrażenie, że w bagażniku tego bolidu jedzie schowana rzetelność, rozwaga, nie wspomnę nawet o byciu obiektywnym.
Dziennikarz sportowy jest dzisiaj w zdecydowanie trudniejszej sytuacji niż przed laty. Wtedy to on informował, kreował narrację, jego opinia czy zwykłe przedstawienie zdarzeń miały moc sprawczą. Dziś sam jest przebodźcowany, przytłoczony i zamęczony. Liczbą zdarzeń, transmisji, wymagań. Koniecznością istnienia na wielu frontach – w samych tylko mediach społecznościowych jest kilka istotnych kanałów komunikacji. Zaczął więc ten dziennikarz przypominać wielkiego pająka, który kilkoma rękami obsługuje jednocześnie kilka urządzeń, wykonuje kilka czynności w tym samym momencie, błaga o wydłużenie doby i siedem dni w tygodniu przykuty jest do ekranów, wyświetlaczy, monitorów i aplikacji.
Widzę to po sobie – trudno jest się wyłączyć, odpuścić, przegapić. Łatwo za to mieć wyrzuty sumienia, że się czegoś nie obejrzało, że umknęła jakaś ważna wiadomość, bramka, sytuacja. Czuję to nawet w obrębie jednej ligi, którą staram się śledzić bardzo dokładnie, czyli Premier League. Z drugiej strony – próbuję napisać czasem tekst i łapię się na tym, że rozprasza mnie tak dużo czynników zewnętrznych: komunikatory, a na nich grupy, podgrupy, Facebook, zwykłe esemesy. Kilkanaście lat temu znajoma powiedziała mi, że powinno się kłaść telefon w innym pomieszczeniu niż to, w którym zasypiasz, ale dziś nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić, skoro jedynym momentem, by przeczytać spokojnie jakiś tekst na The Athletic, to ten na chwilę przed snem.
Na pewno dziennikarstwo, jakie ja poznałem na początku swojej przygody z tym zawodem, było tworem trybu „slow”. Uśmiecham się niekiedy, gdy pomyślę sobie, że mieliśmy się z kumplami za ludzi przepracowanych. Jak już bowiem wpadło się w odpowiedni rytm, było naprawdę łatwo – jeden, drugi telefon, poszerzający się krąg znajomości, wydłużająca się lista nazwisk w notesie, potem w komórce, no i po robocie. Częste telefony po jakąś wypowiedź, rozmówkę, czasem umawianie się na wywiad, sprawiały, że między dziennikarzem a gościem po drugiej stronie powstawała więź. Ten kontakt z „żywym” człowiekiem miał zaowocować dopiero po latach. W 2004 roku nie miałem przecież pojęcia, że będą kanały YouTube czy podcasty, nie wiedziałem, że będę pracował w internetowym radiu. Byłem stricte oldschoolowym dziennikarzem. „Printowym”, czyli takim, którego teksty ukazują się w druku. Wciąż lubię zapach papieru, ale nawet tak zagorzały fan przewracania stron jak ja, zaczął słuchać audiobooków, czytać książki w postaci e-booków, a pójdę jeszcze dalej – uważam, że pandemia tutaj wiele zmieniła. Jeśli na przykład ktoś miał nawyk kupowania codziennie ulubionej gazety, a w czasie lockdownu nie mógł tego robić, to przecież musiał się jakoś przystosować do nowych okoliczności. Mój tato ma 78 lat i radzi sobie z internetem, czyta teksty na newonce.sport, dlaczego więc jego rówieśnicy nie mieliby się nauczyć tej sztuki od swoich dzieci lub wnuków?
Gazeta jest dzisiaj nikomu niepotrzebna. Ludzie czytają teksty głównie na urządzeniach mobilnych. To największa zmiana od momentu, w którym stawałem się pełnoprawnym dziennikarzem. Uważam nawet, że niewielu z nas było rewolucjonistami, szukaliśmy często wygody, cieszyliśmy się choćby wtedy, gdy mecz był w sobotę wieczorem. Człowiek poleciał w taką delegację i mógł się obijać do kick offu, po ostatnim gwizdku intensywnie pracował przez 3-4 godziny, zsyłał materiał do redakcji i w niedzielę mógł spokojnie poświęcić się podróży. Delegacja wyglądała zatem tak jak kiedyś moja do Lizbony, na mecz Portugalia – Polska. W samolocie ja i Czarek Kowalski, wtedy „Dziennik”, wypiliśmy 17 win. Po bardzo miękkim (nic dziwnego) lądowaniu napisaliśmy teksty i przystąpiliśmy do kolejnych degustacji. Sobota była dniem relaksu. Wieczorem meczyk. Relacja, wypowiedzi, znów winko i dobranoc.
Moim zdaniem przełomem był 2012 rok. Skończyły się żarty. Trzeba było ogarniać sprawy „onlajnowo”, robiło się szybkie formaty wideo, do tego live’y tekstowe, pisało się już praktycznie non stop. Jako że pracowałem w miejscu, w którym ciągle właściciele kupowali nowe tytuły, przybywało roboty. Absurdem był moment, w którym pisałem dla trzech gazet: „Faktu”, „Dziennika” i „Przeglądu Sportowego”. Moi rozmówcy już nie wiedzieli, z kim gadają, sam miewałem roztrojenie jaźni. Im więcej udawało się zrobić, tym gorzej, bo pracodawca dokładał mocniej do pieca.
Moja przygoda z dziennikarstwem to sinusoida. W „PS” jako reporter pisałem dużo, naprawdę. Starałem się nigdy nie ograniczać do jednego tematu. Pisałem o Legii, lidze angielskiej, kadrze, zagranicznej piłce. Robiłem wywiady z zawodnikami ekstraklasy. Jechałem na turniej U-17, bo wiedziałem, że paru tych chłopaków zrobi potem kariery i już będziemy się znać. Właściwie non stop pracowałem, choć to był tylko print. Może dlatego nie miałem problemu z przesiadaniem się na kolejne pociągi. Kiedy w „Fakcie” mieliśmy tzw. „pasek boczny”, który otwierał komentarzyk dotyczący bieżących spraw, zawsze się zgłaszałem do napisania czegoś. Bywały to lepsze i gorsze próby, ale stały się dla mnie bezcenną lekcją, poligonem doświadczalnym. Próba zmieszczenia przemyśleń w około 1400 znakach to trudne wyzwanie.
Szukałem swoich słabych punktów i starałem się to poprawiać. Zastanawiałem się często, w jakim miejscu chciałbym być za parę lat. Co mi leży, a czego absolutnie nie chcę robić. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że na pewno nie chcę być gościem od newsów. Męczyło mnie dzwonienie do agentów, dyrektorów sportowych i innych osób. Czułem się jak akwizytor. To trzeba lubić. Miałem kilka niezłych strzałów – np. Artur Boruc w Celticu pół roku zanim wszyscy inni o tym napisali. Jednak w pewnym momencie swojego życia częściej dzwoniłem do Radka Osucha niż do swojej dziewczyny. Zmęczyło mnie to, choć wszystkie przygody z Radkiem wspominam znakomicie.
Za dziesięć lat dziennikarstwo stanie się czymś tak abstrakcyjnym, że dziś nie jesteśmy w stanie nawet przewidzieć jego kształtu. Wierzę jednak głęboko, iż wciąż najistotniejszy będzie kontakt z drugim człowiekiem. No i sama umiejętność pisania. Ludzie stali się leniwi. Chcą, żeby ktoś przeprowadzał za nich selekcję ciekawych tematów. To kluczowa sprawa. W zalewie treści szukają czegoś wartościowego, są w stanie poświęcić temu swój cenny czas. Nie muszę chyba dodawać, gdzie mogą to znaleźć.
