TYGODNIÓWKA #58. Proszę pana, ja też chcę być dziennikarzem sportowym! Jak zostałem efektem ubocznym dziurawego systemu edukacji

Zobacz również:Futbol przyszłości? TikTok wjeżdża do ligi hiszpańskiej
graf. Kacper Dudziak

Nie wiem, czy jakiekolwiek inne pytanie słyszałem w życiu częściej, serio. Jak zostać dziennikarzem sportowym? Bo ja też bym chciał, proszę pana. Nie znam jednak na nie odpowiedzi, gdyż ewidentnie dostałem się do tego świata dziwnymi zrządzeniami losu. Z Katowic do Warszawy jechałem przez Madryt, jakoś tak. Wiem natomiast jedno – nie łączcie z tym ani przez chwilę edukacji, która w wielu przypadkach może zniszczyć marzenia, zamiast je rozwijać.

Nie w sensie ogólnym, rzecz jasna. To byłaby herezja. Nie chcę, aby ten tekst uczniowie pokazywali rodzicom i twierdzili, że namawiam ich do porzucenia szkoły. Nic z tych rzeczy. Chodzi o system. Ten, który kształtował mnie jako ucznia podstawówki, licealistę, potem studenta. Pełen dziur i połamanych drogowskazów oraz oczywiście ludzi. Nauczycieli. Często sami mijali się oni z powołaniem, jak więc mogli wskazać mi moje? Nie mam żalu, jakby co.

Jak zostać dziennikarzem sportowym? To pytanie zacząłem dostawać, gdy tylko pojawił się Facebook. Bywało w dawnych czasach, że kilka razy dziennie ktoś pisał do mnie z prośbą o wskazanie drogi. Gdy prowadziłem bloga na Onecie, podałem swój adres mailowy. Wiadomości przychodziło bardzo dużo, ale rzadko dotyczyły bieżących tekstów. Często za to takie z nagłówkiem: „Jak zostać dziennikarzem sportowym?”. To samo działo się później na Twitterze, na spotkaniach autorskich po wydaniu książek, podczas zajęć ze studentami i w skrzynce odbiorczej na Instagramie. A ja, niezmiennie, nie wiedziałem.

Michał Pol powiedział mi kiedyś: „‚Jak możemy doradzać ludziom, skoro naszych ścieżek już nie ma?”. Miał stuprocentową rację. Przez kolejne lata ludzie, którzy wskakiwali do tego zawodu, robili to w zupełnie inny sposób. Głównie wykorzystując potencjał, jaki dają media społecznościowe. Poza tym, że interesuje ich sport, nie mają jednej cechy wspólnej w kwestii edukacji. Chodzili do różnych szkół, byli pewnie dobrzy z różnych przedmiotów, pochodzą z różnych stron Polski, znają różne języki. Wspólnym mianownikiem była dla nich aktywność na Twitterze lub Facebooku, czy udzielanie się na YouTube. No i determinacja.

Fajnie patrzy się na wierzchołek, gorzej gdy nie masz kasy, na czynsz, czasem na żarcie, a marzeniami trudno napełnić żołądek. Dlatego, gdybym miał wskazać jedną cechę, taką nadrzędną, byłaby nią właśnie determinacja. Bez niej cała reszta po prostu traci sens, bardzo szybko proza życia sprowadza nas do parteru. Ale nawet determinacja doprowadzi cię do określonego poziomu, jeśli uwierzysz w swoją wielkość, to mogą być twoje ostatnie dni. W zasadzie tyczy się to większości prac.

Wyławianie dziennikarskich talentów przypomina trochę szkolenie młodzieży w piłce. I tu i tam potrzebne jest wprawne oko. Umiejętność ocenienia czyjegoś potencjału jest czasem trudniejsza niż samo pisanie czy gadanie o sporcie. Nikt nie ma pewności, że ten chłopak w kącie, który rzadko się odzywa, może za dziesięć lat zostać dobrym komentatorem, a ten drugi, pod ścianą, pisze do szuflady felietony lepsze niż pół redakcji.

W szkole byłem zdolnym uczniem. Na pewno w podstawówce, potem bywało różnie, raczej gorzej niż lepiej, ale to też wynik braku dobrego skautingu. Ale po kolei. Miałem te świadectwa z czerwonym paskiem i głównie piątki czy czwórki, ocena dostateczna jawiła się jako coś koszmarnego. Tak sobie zleciało osiem lat.

Kończyłem podstawówkę jako jeden z najlepszych uczniów. W całej masie, w jakiej znaleźliśmy się z rówieśnikami, ja i kilka innych osób byliśmy zdecydowanie ponad średnią. I tutaj zaczęły się pierwsze pęknięcia. Wynikały one z dwóch rzeczy. Po pierwsze – nie dostawaliśmy wyzwań. Nauczycielom pasowało, że mają paru takich uczniów, którym bez sprawdzania pracy można postawić piątkę. Uczniowie osiadali na laurach. Gdybym miał porównać siebie dziesięcioletniego – prymusa totalnego, z sobą 14-letnim, kiedy szedłem do liceum, to były dwie zupełnie różne osoby. Ta druga nie miała już ambicji, by podbijać świat, nie dostałem odpowiedniej stymulacji. Nikt nade mną nie pracował. Puszczono mnie w świat z pełną wiarą, że z rozpędu sobie w nim poradzę.

Niestety, wyszło inaczej. Jako że my, uczniowie z czerwonymi paskami, nie trafiliśmy na mentorów, charyzmatycznych ludzi wskazujących drogę edukacyjną, zaczęliśmy płynąć sami. Obierane przez nas drogi, podejmowane wybory, często były fatalne i skutkowały – jak w moim przypadku – podróżą bardzo dalekimi objazdami. Coś co finalnie znalazłem w wieku 26 lat – miejsce na łamach ogólnopolskiej gazety, mogłem mieć znacznie wcześniej. Z całą pewnością jestem sobie w stanie wyobrazić pisanie już jako 19-latek, gdyby ktoś ze mną pracował. Jednak jako efekt uboczny systemu edukacji nie miałem na to szans. Trochę jak w dziwnej grze, w której wchodzisz do jakiejś dziury i wychodzisz nagle w innym, alternatywnym świecie.

Rozmyślałem o tym w pewien chłodny, londyński poranek, gdy szef kazał mi zmywać z plastikowych skrzynek naklejki za pomocą mocnego ciśnienia wody. Przemarznięte ręce odmawiały posłuszeństwa, a ja pytałem siebie: Po ch... ci był czerwony pasek? Teraz masz czerwone ręce.

Owszem lubię czasem myśleć, że praca fizyczna nauczyła mnie szacunku do życia, wyznaczyła sposób myślenia o świecie na kolejne lata, ale tak naprawdę mam od niej tylko spieprzony kręgosłup. Uważam, że spokojnie dało się całą tę emigracyjną historyjkę ominąć.

W liceum, gdzie trafiłem na profil matematyczno-fizyczny (kolejny error w nawigacji) żaden z nauczycieli nie powiedział: – Słuchaj, masz kiepskie oceny, nawet fatalne, to nie jest dla ciebie. Zmienimy ci klasę, lepiej poradzisz sobie w humanistycznej.

Większą frajdę sprawiało tym ludziom stawianie kolejnych pał, wybrali łatwiejszą drogę.

W matematyce istnieje coś takiego jak „liczenie zgodnie z błędem”. I tak zaczęło się rozwiązywać moje życiowe równanie. Błąd w mnożeniu w pierwszej linijce sprawiał, że w czwartej zaczęły wychodzić ułamki. Brnąłem więcej dalej w ciemne zaułki – na politechnikę, gdzie dostałem się dzięki językowi rosyjskiemu, którego później nie miałem w programie nauczania (ha, ha), aż do mycia czerwonych skrzynek na tyłach wielkiego hangaru. Na trzecim roku studiów miałem moment przebudzenia, że jednak spróbuję iść na dziennikarstwo na Uniwersytecie Śląskim, ale sam się za taką myśl skarciłem, trzy lata poszłyby do kosza.

Chcę pokazać, że na koniec jesteśmy sumą błędów, które popełniamy sami, odrzuconych okazji, ale też milczenia ludzi spotkanych na naszej drodze. Bywa tak, że możemy czuć się przekonani o własnych supermocach, a tak naprawdę zupełnie się do czegoś nie nadajemy i całkiem odwrotnie – mamy wielki potencjał, jednak nie zdajemy sobie z tego sprawy, zaś nikt z naszych przyjaciół, rodziny, czy nauczycieli nam tego, z jakiejś nieznanej przyczyny, nie powiedział.

Jestem klasycznym błędem w dawnym systemie edukacji. Ale w gruncie rzeczy ona nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Na koniec wygrywa ciekawość świata, znajomość języków, zdolność do ciągłej mobilizacji, chęć czytania. Od samego oglądania meczów człowiek może się stać, niestety, troglodytą totalnym.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.