Od początku września Arsenal obrał właściwy kurs. Drużyna z północnego Londynu nie przegrywa meczów, zaś piłkarze, na których postawił Mikel Arteta, udowodnili parę razy, że to wszystko naprawdę ma sens. Dwa i pół miesiąca temu Kanonierzy byli w fatalnej sytuacji, a od Liverpoolu dzieliło ich aż piętnaście miejsc. Jeśli w sobotę wygrają na Anfield, przeskoczą Liverpool.
Kiedy kibice Arsenalu słyszą nazwę obiektu z czerwonej części Merseyside, ich reakcja może przypominać to co czujemy na dźwięk słowa „dentysta”. Ich ulubieńcy zaznali na obiekcie Liverpoolu sporo upokorzeń, zdarzały się mecze, w których The Reds urządzali sobie trening strzelecki. Na Anfield przegrali aż pięć meczów różnicą co najmniej czerech goli. Czy teraz uda im się zatrzymać ofensywną machinę Juergena Kloppa?
LIVERPOOL SŁABY U SIEBIE
Londyńczycy nie lubią grać przeciwko Liverpoolowi, szczególnie w ostatnich latach. Dla postronnych kibiców ich mecze to spora gratka, są bowiem gwarancją goli (11 poprzednich spotkań to średnia 4,5 bramki na mecz!). Wystarczy wspomnieć, że ta rywalizacja dała Premier League najwięcej hat tricków w historii – aż sześć. Liverpool i Arsenal pobiły również rekord ligi, jeśli chodzi o zdobywanie bramek od 90. minuty wzwyż. Warto oglądać te spektakle od początku do końca, bo tutaj nuda nie wchodzi w grę.
Arteta dostał dobry materiał do analizy. To dwa ostatnie mecze ligowe Liverpoolu – ten przegrany w Londynie z West Hamem United i ten zremisowany z Brighton and Hove Albion. The Reds nie są dziś przeciwnikiem, którego nie da się ugryźć. A jeśli ktoś chce zdobyć Anfield, najlepiej zrobić to w tym roku. Liverpool punktuje u siebie bardzo słabo, od początku stycznia zdobywał średnio 1,25 pkt./mecz.
Sobotnie spotkanie z pewnością odpowie hiszpańskiemu menedżerowi na ważne pytanie: czy jego drużyna faktycznie jest w stanie rywalizować o Ligę Mistrzów na serio?
Najmłodszy menedżer Premier League miał sporo czasu, by przygotować zespół na batalię w Liverpoolu. Przerwa na mecze reprezentacji, której tak bardzo nie lubi Klopp, z jednej strony mogła sprzyjać Artecie, z drugiej zaś wybiła jego ekipę z właściwego rytmu.
POTRZEBNE GOLE
Na byłego zawodnika Evertonu i Arsenalu spływa ostatnio sporo pochwał. Od nadającego się wyłącznie do zwolnienia szkoleniowca przeszedł dość szybko drogę do człowieka, który jest nawet w stanie obronić się liczbami. Kiedy porównano pierwszych sto spotkań The Gunners pod wodzą Arsene’a Wengera do osiągnięć Artety w takim samym okresie, wyszło na to, że Hiszpan odniósł więcej zwycięstw. Nie oznacza to, rzecz jasna, że finalnie, za x lat, zostanie zapamiętany jako ten lepszy od Wengera, do budowania takiego dziedzictwa droga bardzo daleka. Jednak zmienia w znaczący sposób narrację wokół menedżera z The Emirates.
Statuetka dla najlepszego trenera miesiąca w Premier League, którą odebrał we wrześniu Arteta, była pierwszą tego typu nagrodą dla szkoleniowca Arsenalu od czasów Wengera. Minęło od tamtej pory sześć lat, co pokazuje, że w północnym Londynie nie tylko nie działy się dobre rzeczy w dłuższym okresie, ale nawet w krótkich terminach.
Arteta wciąż stara się udoskonalić swój projekt. I jeśli dziś coś wyjątkowo może go martwić, to gole. Arsenal szuka stylu, który pozwoliłby mu zdobywać większą liczbę bramek. Bo statystyki są mocno przeciwko drużynie ze stolicy. W czołowej szóstce ligi nikt nie trafia tak rzadko. Wystarczy zresztą spojrzeć na bilans bramkowy innych: Chelsea +23, Manchester City +16, West Ham United +10, Liverpool +20, Manchester United +2. Arsenal wychodzi tutaj na zero, bo strzelił tylko 13 goli. Zaledwie siedem z nich po płynnych akcjach. Oznacza to, że dziś Utrzymując obecną skuteczność Kanonierzy skończyliby sezon z 45 golami, a w historii Premier League był tylko jeden przypadek, w którym zespół z tak słabą ofensywą zmieścił się w Top 4. Sam Mohamed Salah ma zaledwie trzy trafienia mniej od Arsenalu, na dodatek Egipcjanin zanotował więcej asyst niż wszyscy piłkarze Artety w tym sezonie.
NIESAMOWITY RAMSDALE
Pogadajmy jednak o pozytywach, bo bez nich nie byłoby tak dobrej pozycji Arsenalu. I najlepiej zacząć od bramki. Wejście Aarona Ramsdale’a między słupki przerosło najśmielsze oczekiwania wszystkich – zapewnie także fanów, Artety i samego bramkarza. Od debiutu w barwach nowego zespołu Ramsdale ma skuteczność interwencji na poziomie 86 procent, wpuścił tylko cztery gole – to są naprawdę niesamowite liczby.
Były golkiper Sheffield United i Bournemouth znalazł swoje miejsce na Ziemi. Dał też drużynie niezbędny spokój. On i Emile Smith Rowe to dzisiaj dwie kluczowe postaci u Artety. Ten drugi zdążył zadebiutować w starciu z Albanią i zaliczyć gola plus asystę w spotkaniu Anglików z San Marino. To zdecydowanie jego czas, młody pomocnik Arsenalu wręcz fruwa nad murawą. Podejmuje dobre decyzje, jest silny, szybki, nie boi się walki i indywidualnych akcji. Niedawno trafił w meczu przeciwko Watfordowi, stając się czwartym graczem w historii Premier League, który mając 21 lat lub mniej zdołał w czterech kolejnych spotkaniach zdobyć bramkę. Dołączył do grona, w którym znaleźli się Fabregas, Reyes i Anelka.
Do spółki z Bukayo Saką napędzają dziś turbinę Arsenalu i starają się nie słuchać ekspertów, którzy twierdzą, że młodość to niestabilność, że zaraz zdarzy się dołek i to wszystko się posypie. Są na fali i chcą płynąć wysoko. Młodość to wielka siła tej drużyny, nie ma sensu narzekanie na to, że jedenastka, której średnia wieku w tym sezonie wynosi poniżej 25 lat, powinna być siłę postarzana. Bo w dalszej perspektywie można zbudować coś niezwykle ciekawego.
DYPLOMACJA PRZEDE WSZYSTKIM
Arteta chwali swoich piłkarzy, powtarza, że jest dumny z ich dokonań, ale stara się być dyplomatą. Na przykład pytany o cel Arsenalu na ten sezon mówi o byciu jak najlepszym. O standardach klubu. Wierzy też, że Liverpool da się pokonać i zapowiada otwarcie, że po to jadą na Anfield. Można się domyślić, jaki jest plan, szczególnie, gdy ktoś oglądał porażkę The Reds na London Stadium. Żaden zespół nie korzysta ze stałych fragmentów w tym sezonie ligowym z taką premedytacją jak Arsenal. Piłkarze Artety zdobyli w ten sposób blisko połowę bramek. West Ham pokazał, że można to kapitalnie wykorzystać.
Dla menedżera gości to będzie wyjątkowe starcie. Jako były zawodnik Evertonu doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co oznacza słowo Liverpool. Jego historia związana z tym rywalem to rollercoaster – bywały w niej i czerwone kartki i gol, kiedy Everton pokonał The Reds w derbach Merseyside w 2010 roku. I karny, którego zamienił na bramkę na otarcie łez, gdy Arsenal przegrał na Anfield 1:5 przed siedmioma laty. Ale przede wszystkim zna smak zwycięstwa nad Liverpoolem. Kiedy ostatni raz Arsenal zdobył Anfield, w 2012 roku, wygrywając 2:0, Arteta był w składzie gości.