W ubiegły piątek ukazał się najnowszy album człowieka znanego wcześniej jako Tymek. Wydana pod aliasem sgs, zablokowana na polskich platformach streamingowych deklaracja niepodległości i estetycznej osobności; to manifest bezkompromisowości i… piękna.
Bez stałego adresu i Gdzie indziej jestem to tytuły dwóch filmów o Bobie Dylanie. Oba jak ulał pasują również do miejsca, w którym aktualnie znajduje się człowiek znany wcześniej jako Tymek. I choć nie lubię podobnych porównań, to proces jego wyswobodzania się ze złotej klatki, w jakiej zamknęły go jego wczesne rapowe szlagiery, kojarzy mi się z drogą, którą przez lata kroczyli właśnie Dylan, Scott Walker, David Bowie czy Tricky. Pośród krajowych artystów, którzy porzucili równie przystępne i powszechnie lubiane rejestry muzyczne na rzecz eksperymentu, pierwszy na myśl przychodzi mi natomiast Czesław Niemen. I choć ze wspomnianymi twórcami więcej go dzieli niż łączy, to on również wybrał jakiś czas temu drogę pod prąd i Tymka… uśmiercił.
Patrząc na to z perspektywy branżowej, to w tym momencie pozostawiłem po sobie puste opakowanie, ale to nie oznacza, że je całkiem teraz opuszczę i powiem: chuj, nie chcę tego hajsu, tej sławy, tych zasięgów... Nie; to będzie napęd dla mojego nowego projektu, bo aktualnie seven phoenix to ja, a Tymek jest tym moim pustym opakowaniem, którym będę sobie sterował z cienia – mówił w swoim ostatnim wywiadzie opublikowanym pod ksywką Tymka, człowiek skrywający się wówczas pod aliasem seven phoenix. Bo dla mnie to są dwie osobne płaszczyzny: twórczość, przy której nic nie kalkuluję, i biznes, na który potrafię się przełączyć i myśleć wtedy w zupełnie inny sposób. Przy „Odrodzeniu” jednak od początku wiedziałem, że to jest coś z zupełnie innego porządku niż ten sprzedażowy; coś, co trzeba przeżyć, przejść, przebiec przez to. Zobaczyć, jak to jest opublikować dwadzieścia jeden numerów za jednym zamachem i… wyzerować licznik. Bo ja naprawdę uciąłem sobie tą płytą wszystkie zasięgi, które wcześniej miałem. Odciąłem od siebie przeważającą większość moich poprzednich odbiorców. Chciałem to zrobić i to właśnie jest dla mnie „Odrodzenie”. Zerwanie z tym wszystkim, co było dotychczas – jakbym, kurwa, ich zastrzelił i patrzył z zaciekawieniem. kto wstanie. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze, że jakaś część z tych ludzi wstała i za mną poszła.
I choć Tymek wciąż nagrywa nowe numery, koncertuje i bierze udział w różnych projektach reklamowych, to właśnie seven phoenix pozwolił mu odrodzić się z popiołów. Od pierwszych numerów wrzucanych cichcem na Youtube aż po album nagrany wspólnie z Łukaszem Rozmysłowskim z Coalsów, alias ten od początku wydawał mi się jednak przejściowy. Wciąż jeszcze mówiąc po polsku, stojąc jedną nogą w głównym nurcie, a drugą badając alternatywny grunt, człowiek znany wcześniej jako Tymek w pełni się jeszcze wtedy nie uwolnił. Niektóre jego numery były już w stu procentach wyswobodzone – jak choćby duszne i wciągające NARASKO – jednak wiele mogłoby spokojnie trafić na najbardziej eklektyczne w jego ówczesnej dyskografii Popularne. Był to bowiem kolejny po Odrodzeniu krok na drodze, którą ta niespokojna dusza wciąż kroczy czy wręcz biegnie. Od dobrych kilku lat – a być może nawet od początku jego kariery – sam proces był przecież dla niego nieporównywalnie ważniejszy niż jego dźwiękowe zapisy, z którymi mogą się spotkać odbiorcy.
Ci, którzy mnie poznają bądź już chwilę znają, to dobrze wiedzą, że przychodzę, robię, co mam do zrobienia i idę dalej. Zostawiam po sobie tylko te ślady i bardzo mocno izoluję się od wszystkiego, co mi przeszkadza, czy mnie rozprasza; skupiam się na sednie – we wspomnianej rozmowie zaznaczał jeszcze wtedy Tymek, jednak dziś po seven phoenixie pozostało też już tylko te kilka dźwiękowych tropów rozrzuconych po internecie. seven phoenix również musiał umrzeć, by narodzić się mógł sgs.
Patrząc na świat, to jest na nim dzisiaj jakaś taka specyficzna międzypaństwowa scena. Jest całkiem sporo tych różnych dziwnych ziomeczków, którzy myślą w podobny sposób i po prostu napierdalają rzeczy. Nie wiadomo, skąd są, czego w życiu słuchali i na czym pracują, po prostu są i robią – mówił mi wtedy człowiek ukrywający się dziś pod aliasem sgs. Sądząc po rzeczach, które udostępniał na stories seven phoenixa, widział na tej scenie takie postaci jak choćby Arca, dean blunt, Eartheater czy Yves Tumor (żeby wymienić tylko tych większych, powszechnie acz nie masowo rozpoznawalnych). I do tej właśnie sceny złożył akces, uśmiercając Tymka i ruszając dalej śladem swoich marzeń i zajawek. Nie wielkiej, międzynarodowej kariery, ale – jak sam zaznaczał – tego, czego jeszcze nie słyszałem, czego sam nie zrobiłem i… dobrze wiem, że to wszystko nie kończy się na scenie polskiego rapu czy też w ogóle polskiej scenie.
Na rzeczoną specyficzną międzypaństwową scenę – bardzo sprytnie – postanowił tymczasem dostać się tylnymi drzwiami. Zamiast forsować obwarowaną ogromem różnych zależności, główną bramę muzyki, przemknął się boczną furtką sfery wizualnej, współpracując w przeciągu ostatniego roku z licznymi grafikami, fotografami czy stylistami należącymi do tego świata. I tak okładkę jego debiutanckiego albumu wydanego pod szyldem sgs stworzył Ben Cole, którego nazwisko widnieje pod klipami Franz Ferdinand czy Odunsi the Engine, a w jednym z nich pojawia się wspominany już tu Yves Tumor. ISMSTTD – bo tak nazywa się ten longplay – wyprodukował natomiast w całości Lutto Lento, międzystylowy producent muzyki elektronicznej noszący w dokumentach imię i nazwisko: Lubomir Grzelak.
Od lat stojąc w pewnym rozkroku pomiędzy awangardą a klubem, tanecznością i narracją, mrokiem i fantazją autor świetnego LEGENDO (które w 2021 roku trafiło na szóste miejsce zestawienia najlepszych polskich płyt newonce) jest wprost idealnym kompanem dla człowieka skrywającego się pod aliasem sgs. Jego produkcje bowiem już w czasach założonego przez niego kasetowego labelu Sangoplasmo zdawały się istnieć w bezczasie, bezmiejscu i bezgatunkowości. Z jednej strony pobrzmiewają one gamingową (pra)dawnością, a z drugiej raźno dialogują ze współczesnymi nurtami muzyki komercyjnej. Na przestrzeni jednego nagrania potrafią klasycyzować i kręcić biodrami na którymś dancehallowym parkiecie, odbijać echa fauny, flory i… fruityloopsowej muzyki bitowej, podniosłe być jak msza trydencka i emocjonalne jak Easy Son Lux. A, że jeszcze Lubomir Grzelak od lat już stoi na wspomnianej specyficznej międzypaństwowej scenie, występuje w różnych miejscach tego globu, współpracuje chociażby z John Glacier, a jego nagrania omawiane są w anglojęzycznych mediach i grane w setach opiniotwórczy DJ’ów (utwór Gyal a Devil Forrest Swords umieścił w swojej selekcji dla DJ Kicks) – to… dobrze się składa.
ISMSTTD – względem konwencji panującej na tej specyficznej, międzypaństwowej scenie – rządzi więc narracja i klimat, nie gatunki, stylistyki czy trendy. Podobnie jak Odrodzenie jest to płyta dostojna czy wręcz uroczysta, kolejna interpretacja muzyki klasycznej, której podjął się człowiek znany wcześniej jako Tymek (acz mowa tu bardziej o atmosferze niż języku wypowiedzi). I podobnie jak przy współpracy z Wojtkiem Urbańskim, jest to album wprost przesycony emocjami – często trudno uchwytnymi, rozpływającymi się i wybrzmiewającymi jedynie w tonie namiętnościami i poruszeniami.

sgs mówi o śmierci, inności i pięknie, wolności, ryzyku i marzeniach, pamięci i niechęci. I hope to meet another life in the romantic place. I've got a space… – śpiewa pod koniec utworu Secret Island, po czym urywa to życzenie poruszającą ciszą. Po wielokroć na tym albumie chowa się za produkcją, efektami czy już wcześniej przepracowanymi melodiami (bardzo odrodzeniowe Cup of Tea), czego powodów można by szukać w dopiero co przez niego wdrożonym języku angielskim, jednak wprost idealnie wpasowuje się to w osobność tych nagrań. W przeciwieństwie do czystości i poukładania Urbańskiego, Lutto Lento jest tu bowiem po swojemu gęsty i zaskakujący, misterny acz mylący tropy, parkietowy i funeralny, organowy i apatyczny, hymniczny i nieporównywalnie bardziej gitarowy niż na którejkolwiek swojej solowej płycie. Jedyną osobą wpuszczoną do tego wsobnego, a jednak wciągającego świata, jest tymczasem Antonina Nowacka – kolejna osoba, która bardziej niż do polskiego środowiska muzycznego pasuje do tej specyficznej, międzypaństwowej sceny, jakiej przedstawiała w zeszłym roku swój wyśmienity album Lamunan zrealizowany w duecie z Dunką Sofie Birch.
Wszelkie próby niedopuszczenia do tego intymnego miejsca ludzi, którzy mogą skojarzyć – i co gorsze: porównać i opluć względem swoich arbitralnych, jedynych słusznych gustów – sgs z Tymkiem z czasów Języka ciała, spełzają tymczasem na niczym. Nie pomogło porzucenie prędko zdekodowanej ksywki seven phoenix, nie pomogło zablokowanie ISMSTTD na polskich serwisach streamingowych i nie pomoże w tym na pewno ten mój tekst (a że on powstanie ta niespokojna dusza czuła już wcześniej, blokując mnie na Instagramie). Dokumentowanie tego procesu, jego różnorakich dźwiękowych śladów i wpisanej weń prawdy, bezkompromisowości i piękna jest bowiem dla mnie nieporównywalnie ważniejsze niż jakiekolwiek zależności rządzące naszą krajową branżą rozrywkową. Sam ten proces wydaje się wręcz być w nie wymierzony i mam głęboką, szczerą nadzieję, że zaprowadzi człowieka znanego wcześniej jako Tymek do tego romantycznego miejsca, w którym będzie mógł się cieszyć nowym życiem i niczym nieograniczoną przestrzenią. A tym, którzy na jego koncercie z Urbańskim na Nowej Muzyce i w różnych zakamarkach internetu, przeszkadzają i rozpraszają go w jego skupieniu na sednie, mogę tylko zacytować jego własne słowa z numeru Rome: I'm sick of all these talking people. Just shut the fuck up!