Ciężko pisze się artyście, o którym prawie nic nie wiadomo i o muzyce z tak nieoczywistym gatunkowym rodowodem, jak ta.
Ale trudno, spróbuję. Kim w zasadzie jest Vae Vistic? Poza tym, że ma na imię Kamil, a preludium do wydanej płyty była w zasadzie EP-ka sprzed niemal pięciu lat oraz kilka niedawnych gościnek, niełatwo zrekonstruować jakiekolwiek biograficzne tło. Na temat tego, że jego ksywka jest nawiązaniem do Vae victis, czyli biada zwyciężonym, można tylko teoretyzować. Prawdopodobne powiązanie z łacińską sentencją naprowadza nas jednak na pewne mistyczne tropy. Bo właśnie mistyczny jest słowem kluczem przy obcowaniu z Dryfem – albumem pełnym tajemniczego ducha i jednym z najciekawszych polskich fonograficznych debiutów ostatnich lat.
Przed analizą poszczególnych tracków, trzeba bowiem zwrócić uwagę na to, jak ambitną całością jest pierwszy longplay Vistica. Zaledwie 31 minut muzyki w formie 10 osobnych tracków to odpowiednio długa forma na przekazanie klu i zaprezentowanie swoich znaków szczególnych, ale wystarczająco mało, by mówić o lekkim niedosycie – rzadkim wrażeniu w kontekście polskiego rapu.
Chociaż samo użycie słowa rap, mimo że nie jestem żadnym purystą, budzi we mnie sporo wątpliwości. Mało seksownie, ale całkiem adekwatnie należałoby bowiem określić Dryf jako muzykę czerpiącą obficie z dźwiękowego spektrum hip-hopu. Poszczególne momenty można w oczywisty sposób zakwalifikować jako naturalną ewolucję emo rapowej stylistyki. Gdzieniegdzie słychać z kolei kokainowy crooning opatentowany na wczesnych etapach kariery The Weeknd. Jeszcze inne fragmenty proszą się o nazwanie pełnokrwistym art pop. I Vae może nie przeciera szlaków na polskiej scenie poszukując odpowiedniej dla swoich emocjonalnych wynurzeń i trudnych love songów formy – zawieszonej gdzieś pomiędzy nokturnalnym songwritingiem, a okazjonalnymi barsami i charakteryzującą się wysokim połyskiem futurystyczą i natchnioną rapową produkcją, dla której drzwi otworzył Ye na 808s & Heartbreak. Bo całkiem podobnie można by w końcu scharakteryzować to, co w ostatnim czasie robili także Kosa oraz Tymek. Drugi z nich, w towarzystwie Urbańskiego, zdecydowanie kroczy w ciekawym kierunku, ale to Vae Vistic zdaje się osiągać najciekawsze i najbardziej przekonujące efekty w poszukiwaniu całkiem nowatorskich, zwłaszcza w kontekście lokalnej sceny, brzmieniowych i kompozycyjnych rezultatów.

Bo Dryf, zachowując ton swojej tytułowej marynistycznej referencji, ma bardzo płynny charakter. To zbiór czujnych, choć na papierze ryzykownych, pomysłów. Zręczność, z którą Vae łączy szesnastki z imponującą wokalistyką może być niezrównana w obrębie krajowego podwórka. Podstawą jest tu interesująca produkcja, za którą odpowiadają w dużej mierze Frank Leen oraz Catch Up – ambientowe plamy i elementy rodem z porządku muzyki poważnej idealnie kleją się z perkusjonaliami i okazjonalnymi dropami. Podobnie jak głosowe popisy Vistica, charakteryzuje ją spójność, która zręcznie mieści się obrębie decorum. Poszukiwanie brzmieniowej oryginalności to często niebezpieczna gra – obarczona ryzykiem przesady i popadnięcia w niepotrzebną skrajność. Ale nawet w najbardziej patetycznych momentach, a jest to muzyka obarczona dużą dozą emocji i przekonania, Dryf jest bardziej niż strawny – zaskakuje, ale też satysfakcjonuje.
Otwierające Pocałunek diabła oraz Nie mogę spać prezentują zawadiackie podejście Vae Vistica do melodii, ale też sprawność w kontrolowaniu nastroju. Hoodie Haj to zaśpiewany falsetem dowód na odwagę, która zdecydowanie się opłaciła. Bo w Polsce takich tracków nadal się nie nagrywa i pewnie nieprędko się to zmieni. Czy to kwestia wstydu, który nakazuje nie uderzanie w wyższe rejestry? Być może. Ten track ma szansę jednak coś w tym względzie zmienić. AVE VAE to pełnokrwisty, chociaż brutalnie chłodny, banger. Tytułowy Dryf to z kolei track równocześnie zmysłowy i ekscentryczny. I byłby największym highlightem na całej płycie, gdyby nie TOYA – misternie skonstruowany utwór, który kameralny wymiar żeni z wybuchowym i podniosłym refrenem, by stworzyć naprawdę widowiskową kombinację.
Liczba ambicji przepełniającej ten debiut naprawdę robi wrażenie. Jeszcze większe wzbudza fakt, że w przeważającej części egzekucja, karkołomnych w teorii konceptów, zwyczajnie się udała. Niektórzy mogliby się zżymać na tekstową warstwę całego projektu – bardziej impresyjną niż stanowiącą dokonanie literackie. Vae Vistic na tyle sprawnie operuje jednak poszczególnymi sylabami w kontekście zwrotek i melodii, że ciężko mieć do niego jakiekolwiek pretensje. Dryf naprawdę porywa i znosi w nowe, w Polsce nieodkryte jeszcze dźwiękowo, miejsca. Teraz jeszcze warto, żeby tę płytę posłuchało możliwie jak najwięcej osób.

Komentarze 0