Podczas pandemii wiele osób próbuje pudrować własną rzeczywistość, by nie dać po sobie poznać, że nie wiedzie im się najlepiej. Tym szerszym echem powinien odbić się głos VNM-a.
Każdy słuchacz, który zaczynał swoją przygodę z rapem w pierwszej dekadzie XXI wieku i obserwował uważnie polski underground, musiał mieć świadomość, że VNM to jeden z tych gości, którym kontrakt płytowy należy się jak psu buda. Pomijając sympatie i antypatie dotyczące jego kolejnych kawałków – facet był niesamowicie zdeterminowany i wyglądał na takiego, który dla zrobienia sobie pracy z hobby jest w stanie wydłużyć dobę o wiele godzin. Nie było drugiego takiego stachanowca.
Gdy w końcu udało mu się wejść pod skrzydła PROSTO, nie był to wyłącznie sukces jednego typa. Venom przebił szklany sufit, udowadniając wszystkim czekającym na swoją szansę na sukces, że mieszanina sumienności, talentu i szczęścia może dać piorunujące rezultaty mimo niesprzyjających okoliczności.
W lata 10. wchodził jak do siebie, stanowiąc inspirację dla podziemnych nawijaczy i ciesząc się szerokim uznaniem odbiorców. To drugie przełożyło się choćby na złote płyty wieszane na ścianach, więc mówienie o nim jako kimś niedocenionym jest zupełnie nie na miejscu. Trzeba jednak stwierdzić, że obecnie mamy do czynienia z kimś, kto czasy hossy ma już za sobą, jak wielu weteranów, którzy musieli pogodzić się z odpływem starszych i zbyt małym dopływem młodszych odbiorców. Taka kolej rzeczy, taki cykl życia w świecie rymów i bitów. Na jednego Borixona przypadają tabuny tych, którzy muszą funkcjonować poza blaskiem reflektorów.
Teraz jednak światła powinny na nowo skupić się na sylwetce elbląskiego rapera, bo jego najnowszy singiel Hope for the best to deszcz ciosów na mózg, serce i wątrobę. Jak mówi sam zainteresowany, to miał być numer o czymś innym i na innym bicie, ale zmieniły się okoliczności. Jego historia zaczyna się 11 marca – w dniu, w którym wielu Polaków przygotowywało się do przejścia na pracę zdalną, groźba izolacji ciążyła nad całym krajem, a gospodarzowi posypało się życie osobiste. Koniec związku z miłością życia został okupiony kilkudniowym wyjazdem, odcięciem się od świata i przechylaniem butli. Dopiero przyjacielski telefon wyrwał bohatera tego tekstu z marazmu, wieszcząc nastanie nowej normalności - dużo gorszej niż można było się spodziewać.
VNM mógłby spokojnie nawinąć linijki Quebonafide: jedyne, co wiem o życiu, to że jak już się jebie to zawsze wszystko naraz. Kiepska sytuacja osobista zgrała się w czasie z uwaloną promocją albumu, który nie dostanie koncertowego wsparcia, a także problemami mieszkaniowymi i finansowymi. Prawa Murphy'ego w praktyce.
Ten track wymyka się scenowej rutynie, zbudowanej albo na eksponowaniu stalowych jaj, albo deklamowaniu bezwarunkowych jęków. To wyznanie dojrzałego człowieka, który musiał zdobyć się bezgraniczną szczerość z samym sobą i ze swoimi słuchaczami, bo rzeczywistość dojechała go z kilku stron jednocześnie. Jego podziękowanie za kupienie najnowszego albumu należy traktować jako krzyk rozpaczy, w którym nie ma grama cynizmu i dowód na to, że w trudnym czasie nie warto uciekać się do kreacji. Nie ma więc lepszego momentu na zakupowe zademonstrowanie empatii wobec rapera, który w pocie czoła wykuwał pracował na swój pomnik.