Nie, no to nie do wiary. Nie, to być nie może. Osiem lat podstawówki i cztery liceum. Potem pięć, bite, studiów, dyplom z wyróżnieniem, dwadzieścia lat praktyki, i oto mi płacą, jakby ktoś dał mi w mordę... Artykuł został pierwotnie opublikowany w marcu.
Najlepsze jest to, że ten film zapowiadał się jak kolejna głupia polska komedia. Reżyser Marek Koterski nie miał na początku lat zerowych dobrej prasy; po Nic śmiesznego (rok 1995) mocno obniżył loty swoim Ajlawiu. Są tam momenty fantastyczne, jak choćby wątek mieszkania z matką czy legendarna, viralowa już wizyta Miauczyńskiego na lekcji WF-u syna, ale jest też sporo humorystycznego paździerza, intensywnego zwłaszcza w chwilach, gdy na ekranie przebywa Kasia Figura. No jakoś ani ona, ani Koterski nie mieli pomysłu na tę bohaterkę, więc wrzucili jej w usta bon moty pokroju: nie p***dol, tylko p***dol – pisaliśmy o Ajlawiu kilka lat temu, przygotowując ranking filmów Marka Koterskiego od najgorszego do najlepszego. Utrzymany w podobnym klimacie trailer Dnia świra na pierwszy rzut oka sprawiał równie kiepskie wrażenie.
Kto mógł przypuszczać, że dostaniemy najlepszą produkcję czasów wolnej Polski? Mija 20 lat od premiery, zmieniają się władze, a zwykły obywatel dalej dostaje po dupie. I nikt tak jak Marek Koterski nie potrafił oddać tego stanu na ekranie. Kiedy polscy krytycy wyróżnili Dzień świra najlepszym krajowym filmem, jaki powstał po 1989 roku, nie mogliśmy się z nimi nie zgodzić. Dlaczego?
Adaś – człowiek taki, jak my
Wszyscy mieliśmy w szkole polski. Czyli wszyscy mieliśmy do czynienia ze zdołowanym polonistą lub polonistką. Zdołowanym, bo co to za przyjemność uczyć jakiś cymbałów, kiedy jeszcze chwilę temu marzyło się o karierze naukowca, jak każdy na polonistyce. Chwytanie muz za pióra ich skrzydeł, a później bolesne zderzenie z rzeczywistością. Dlatego figura Adasia jest nam bliska, bo każdy kiedyś ją poznał.
Ale i każdy kiedyś nią był. Miauczyński wygląda tak przeciętnie, że na ulicy nie poznałaby go własna matka. Średni wiek, średni wygląd, średnie zarobki, średnie życie. Nauczyciele nazywali takich bohaterów everymanami. Everyman, czyli ktoś jak każdy z nas. Niech rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie czuł się gorszy albo uciskany przez otaczający go świat. Kto nie miał doła, że kolega ma ładniejszą żonę, sąsiad lepszy samochód, a ten debil szef wciąż dojeżdża nadgodzinami. Łatwo wlecieć w taką samonakręcającą się spiralę, o czym powie wam każdy psychoanalityk.
Tak szczerze – czuliście podczas seansu, że Marek Kondrat gra, czy po prostu jest? No właśnie. Przecież Dzień świra ogląda się jak paradokument.
Dialogi, za które należą się wszystkie nagrody świata
One-linery to jedno, zresztą za finezyjne przekleństwa Dzień świra pokochali także, hmmm, mniej wyrobieni kinomani. Dżizaz k***a ja p***rolę albo w ryj dać mogę dać to już rzeczy z mowy potocznej. Ale film Koterskiego najmocniejszy jest wtedy, kiedy Adaś Miauczyński używa najprostszych słów. Niektóre monologi przypominają rozpaczliwy krzyk głównego bohatera 25. godziny Spike'a Lee, adresującego swój wściekły rant do całego otaczającego go świata. Dlaczego władza każdej maści ma mnie za nic? Czy czerwona, czy biała, jestem dla niej śmieciem, k***a! Pod każdą władzą czuję się jak kundel! Czemu nie jestem chamem ze sztachetą w ręku? Ktoś by się ze mną liczył, gdybym rzucił cegłą! Może i trudno wyczuć to przy pierwszym seansie, ale to jest autentyczny głos ludu. Gdyby Miauczyński żył w 2022 roku i używał internetu, byłby tym, który pod fałszywym nazwiskiem miesza ludzi z gównem na Twitterze.
Dowcip, który nie powinien, a jednak śmieszy
W końcu to wciąż komedia. Przykra, ale jednak – komedia. Marek Koterski pokazał, że poza uchem do dialogów ma też nos do świetnych scenek sytuacyjnych. Te rozmowy z Sylwusiem, rozmowa w sklepie (będzie pan czytał tę Kobietkę?), absurdalna postać sąsiada, grana przez Andrzeja Grabowskiego, autentycznie bawią.
Nawet pomimo tego, że głównym bohaterem jest facet, który sprawia wrażenie, jakby zaraz miał dostać załamania nerwowego.
Film smutny, bo Polska smutna
Pamiętacie takiego aktora jak Jan Himilsbach? To ten z Rejsu, który miał aparat Zorkę 5 i zrobił nim parę zdjęć. No więc Himilsbach był też świetnym pisarzem, a kiedy ktoś zapytał go o to, w jaki sposób udaje mu się tak dobrze przelać na karty książek potoczną mowę zwykłych ludzi, odpowiedział, że po prostu chodzi ulicami, jeździ autobusami i słucha.
Mamy wrażenie, że to samo robił Marek Koterski. Ale już nie chodzi o same dialogi, które zresztą, jak to ma w zwyczaju, potraktował trzynastozgłoskowcem. Idzie raczej o fenomenalne oddanie polskiego ducha przygnębienia. Bo patrząc z boku, to my mamy wcale nie najgorzej. Kiedyś furorę zrobił cytat: jeśli masz dach nad głową i nie brakuje ci jedzenia, to gratulacje, znalazłeś się w kilkuprocentowej grupie najbogatszych ludzi świata. A jednak Polska miewa twarz smutnego, wk***ionego Adasia Miauczyńskiego, w którym mieszają się nasze dwie narodowe cechy: ślepa wiara w to, że dokonamy rzeczy wielkich i równie ślepe umiłowanie umęczania się.
Mało kto dostrzega, że prawdziwe życie jest gdzieś na środku, gdzieś pomiędzy przystankiem, a tymi ch**ami, które tkwią w tych j***nych autach.
tekst pochodzi z archiwum newonce

Komentarze 0