Cóż to za niezwykły crossover: Barbie – lalka z plastikowej Nibylandii i Greta Gerwig – pierwsza dama kina indie. Do tego Noah Baumbach jako współscenarzysta, Ryan Gosling w roli Kena i Margot Robbie zapowiadająca: jakiekolwiek nie byłyby wasze wyobrażenia, pokażemy wam coś zupełnie innego.
I faktycznie raczej nikt nie wyobrażał sobie, że Barbie rozpocznie się od parafrazy otwierającej sceny 2001: Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka. Z Margot Robbie zamiast tajemniczego monolitu i Helen Mirren, która kreśli obyczajowy kontekst, żeby następnie zaprosić do Barbie Landu; miejsca z pogranicza wyimaginowanej krainy, świata równoległego i... szwedzkiej wioski. Główna bohaterka wiedzie tam idealne życie, która upływa jej w towarzystwie podobnych sobie lalek. Na adorowaniu przez głupkowatych Kenów i sekwencjach taneczno-wokalnych. Tak jest do momentu aż dopadnie ją kryzys egzystencjalny z towarzyszącym płaskostopiem. Jak wrócić do poprzedniego mindsetu? Barbie stanie przed wyborem jak Neo (nawiązaniem do Matriksa jest także twórczyni lalki – Ruth Handler przedstawiona jako Wyrocznia). Z tym, że zamiast czerwonej i niebieskiej pigułki dostaje szpilki albo Birkenstocki. I chociaż wolałaby dalej funkcjonować w błogiej nieświadomości, będzie musiała wyruszyć do Los Angeles. Zaliczy tam bolesne zderzenie z rzeczywistością – doświadczy spermiarstwa i szowinizmu ze strony mężczyzn, a z kolei jedna z dziewczynek wyzwie ją od faszystek i oskarży o zapóźnienia emancypacji. W tym samym czasie – pełniący dotąd funkcję paprotki – Ken odkryje w prawdziwym świecie patriarchat, który postanowi wprowadzić w Barbie Landzie.
Reżyserka Greta Gerwig ten patriarchat rozjeżdża różowym walcem. Rozlicza się z aktami przemocy i nierealistycznymi oczekiwaniami względem kobiet. Przygląda się toksycznym paradoksom. Masakruje zarówno białych kołnierzyków wzdychających za full-frontal dyskryminacją, jak i catcallujących robotników. W serii akurat kapitalnych sekwencji rozprawia się z mansplainingiem. Dokonuje tego jednak w sposób wręcz szokująco grubo ciosany i pozbawiony przenikliwości. Następuje tu więc niejako – pozwolę sobie przywołać spostrzeżenie Jacka – powtórka z Nie patrz w górę, gdzie każdy rozumiał, czym jest kometa, ale banalność trajektorii jej lotu wzbudzała sprzeciw. W Barbie poruszające jest te kilka minut wejrzenia w rozterki matki zatrudnionej w Mattel (doskonała America Ferrera) – osamotnionej i niezrozumianej przez własną córkę. Był potencjał, żeby – jak pisała u nas Angelika Kucińska – Ryan Gosling zrobił Jokera z Kena, ale jego postać została sprowadzona do spłaszczonego mema i zagrana nieznośnie po kabaretowemu. Choć Gosling udowodnił przecież, że – właściwie poprowadzony – świetnie sprawdza się w komediowym kontekście (patrz: Big Short).
Ostatecznie najgorętsza premiera tego roku sprawia wrażenie chaotycznej zbitki średnio udanych skeczów z Saturday Night Live (czasami naprawdę boomerskich; weźmy follow-up do Stephena Malkmusa i Pavement). Jakby ekipa wykombinowała, że sam feminizm i metahumor – Barbie czasem udanie śmieje się sama z siebie i puszcza oko do widza – zrobią cały film. Dość niekomfortowo w tym konkretnym przypadku o krytykę z męskiej perspektywy, bo przychodzą od razu na myśl sceny z zarządem Mattel kierowanym przez Willa Ferrella, ale o ile Barbie może okazać się tytułem ważnym czy kultowym, o tyle pozostanie w dużej mierze efekciarską wydmuszką. Marek Fall
Ten film to nadal potrzebna mainstreamowi lekcja feminizmu. Camp, jakiego kino środka dawno nie widziało. Wizja stuprocentowo autorska, odważna albo jeszcze lepiej – jakaś. No tak, bo Barbie tandemu Greta Gerwig (m.in. Lady Bird, Małe kobietki) – Noah Baumbach (Historia małżeńska, Biały szum) jest faktycznie jakaś; ma charakter. I follow-upy, masę follow-upów do kultury popularnej. Słuchajcie, przecież tu doszło do sytuacji, w której film o lalce Barbie nawiązuje w jednym z żartów do The Fall, apostołów post-punka; muzyków, o których pamiętają pewnie tylko niektórzy starzy. I niestety czuć, że ten film jest napisany przez czyichś starych, którzy bardzo chcą być na czasie. Co gorsza – napisany na kolanie, bo scenariusz Barbie jest jakby poklejony na ślinę i trytytki.
Punkt wyjściowy – marzenie tych widzów, którzy lubią, jak ktoś im depce popkulturowe mity. Żyjącą w idealnym uniwersum Barbie dopada chandra. Zaczyna myśleć o śmierci. Jak pani Chambers w Nie martw się, kochanie albo, jeszcze dawniej, główny bohater Truman Show – czuje, że dookoła niej coś jest nie tak. Aż prosi się, żeby pod cukierkową fasadę lalkowego świata podłożyć materiały wybuchowe i Gerwig z Baumbachem właśnie to robią, bo Barbie z kryzysem egzystencjalnym jeszcze nie grali. A kiedy razem z Kenem trafiają do jak najbardziej realnego Los Angeles, ona łapie bakcyla feminizmu, a on fascynuje się ideą patriarchatu. W takim układzie o wojnę płci nietrudno.
Ale Greta Gerwig wywinęła tak spektakularnego orła, jak Adam McKay przy realizacji Nie patrz w górę. I tutaj, i tutaj mamy temat na czasie, mocno palący. I tutaj, i tutaj twórcy faktycznie go spalili, wychodząc z założenia, że trzeba użyć słabego kabaretu, żeby widzowie wszystko zrozumieli. Niebywałe, że twórczyni, która w poprzednich filmach tak świetnie operowała wyrafinowaniem, w Barbie wali łopatą po głowie. Cała metaforyka, wszystkie żarty są czytelne jak przypisy w brykach z lektur. Jak już Ken ma być maskulinistyczny, to oczywiście daje mu się gitarę i każe śpiewać kipiące testosteronem miłosne rockowe ballady, przy których nawet Chad Kroeger wyszedłby z kina. Na marginesie – Ken to najbardziej spieprzona postać filmu. Aż prosi się, żeby zrobić go ucieleśnieniem faceta, który nie do końca odnajduje się w rzeczywistości, gdzie feminizm podpala kulturowe przyzwyczajenia, którymi karmił się od dzieciaka, a on sam nie wie, co teraz. Nic z tych rzeczy. Każda scena z udziałem Ryana Goslinga została zaprojektowana tak, żeby zrobić z niego mema. Zresztą w ogóle memosfera jawi się jako naturalna inspiracja Gerwig, ale wyszło tak, że z Barbie zrobiła film-mema. Pstrokatego Frankensteina złożonego z milionów pomysłów i inspiracji, ale w tych puzzlach nic nie trzyma się kupy. To się naprawdę ciężko ogląda.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – o uprzedmiotowieniu kobiet trzeba głośno gadać. Przez dekady popkultura pielęgnowała wzorzec mężczyzny, do którego kobieta jest ładnym dodatkiem. Nadrabianie lekcji równości zaczęło się stosunkowo niedawno. Świetnie, że bierze się za to mainstream, ale czemu tłukąc po stereotypach z wysublimowaniem garnizonowego dobosza? Podział na oświecone Barbie i głupich Kenów to jak polewanie ogniska benzyną. Zobaczycie, co po premierze będzie działo się na sieciowych chanach.
Jeśli jest jakiś moment, dla którego warto obejrzeć Barbie, to feministyczny monolog bohaterki, granej przez Americę Ferrerę. Monolog tyleż prosty, ile ponury; streszczający w dwie minuty to, gdzie tak naprawdę tkwi problem. Od razu będziecie wiedzieć, o który chodzi, bo wygląda jak wklejony z innego filmu. I to w sumie najkrótsze i najsmutniejsze podsumowanie Barbie. Jacek Sobczyński
Komentarze 0