Avatar, ale to Podwodny Świat Cousteau; stwory pluskają się w oceanie, ci znad wody uczą tych z lasu dawać nura, wielki rybon sieje postrach pod taflą wody, ale i tak okazuje się przyjacielski.
Artykuł opublikowany w grudniu 2022
Czy producenci Istoty wody faktycznie siedzieli nad tym filmem 13 lat? Na pewno nie nad scenariuszem, bo historia jest prosta nawet jak na hollywoodzkie standardy. Ludzie znów rozciągają swoje macki poza przestrzeń ziemską, ponownie przylatując na Pandorę, tym razem w poszukiwaniu cieczy uniemożliwiającej starzenie się. Ciecz można otrzymać z ciał tulkunów, gigantycznych podwodnych stworów, pozostających w bliskiej więzi z tymi mieszkańcami Pandory, którzy osiedlili się nad wodą. Tymczasem Jake, Neytiri i cała rodzina muszą uciekać, bo ziemscy żołnierze obrali ich za jeden z głównych celów. Aby przetrwać, osiedlają się w wiosce sąsiedniego plemienia Metkayinów, właśnie tego, którego życie jest nierozerwalnie związane z głębinami...
Historia podwodna
Mogą być kontrowersje. James Cameron daje w Istocie wody zaskakująco dużo oddechu. Nie wiadomo, czy nie za dużo. Na 200 minut projekcji przynajmniej setkę wypełniają podwodne harce Na'vi, usiłujących zbratać się z Metkayinami. I tu już wjeżdżamy w klasyczne coming-of-age, gdzie dorastający chłopak, środkowy z rodzeństwa Lo'Ak, chce być dzielny jak własny ojciec, aczkolwiek odwagę równoważy gówniarski brak zdrowego rozsądku. Przy okazji mamy odę na cześć przyjaźni (Lo'Ak zaprzyjaźnia się z samotnym, pływającym w okolicy tulkunem), jest też zalążek romansu, ale dosłownie zalążek – najpewniej James Cameron planuje rozwinąć wątek miłości międzyplemiennej na kolejne części. Zresztą ciężko oglądać Istotę wody w oderwaniu od tego, że czekają nas jeszcze minimum trzy części Avatara. To, że dzieje się tu dość mało jak na tak rozległy metraż, jest niczym innym niż ponownym zapoznaniem widza z uniwersum Pandory.
I z zamieszkującymi ją klanami. Bo Istota wody jest tak naprawdę trzygodzinnym hymnem ku czci rodziny. Dwa klany solidaryzują się, gdy przyjdzie im walczyć z ziemskimi najeźdźcami, nawet kosztem własnego bezpieczeństwa; przecież jedni mogliby podać ludziom drugich jak na talerzu i mieliby spokój. Ziemskie dziecko niczym Mowgli wychowuje się w dżungli, by już jako nastolatek stać się pełnoprawnym Na'vi. Ponad podziałami, we wspólnym celu – odeprzeć ataki wrogów. Jeśli coś w Istocie wody dominuje nad mocą rodziny, to chyba tylko moc oceanu. Znać, że Cameron ma na punkcie głębin regularną szajbę, że setki godzin na planach dokumentów Głosy z głębi, Obcy z głębin i Ekspedycja: Bismarck (kręconych pomiędzy Titanikiem a pierwszym Avatarem) zostały w nim na zawsze. A ocean żyje u niego własnym życiem i warto przesiedzieć te blisko trzy i pół godziny w kinie, żeby zobaczyć, jak to wszystko zostało przedstawione, zwłaszcza podczas nocnych scen. Możecie być zdziwieni, ale ostatnie kilkadziesiąt minut ma trochę wspólnego z ostatnimi kilkudziesięcioma minutami Titanica. I w pojedynku na to, jak wizualnie Cameron odmalował piękno i piekło oceanu wtedy i teraz, Istota wody wygrywa w cuglach.
To nie jest film dla dorosłych ludzi
Wychodzący z pokazu prasowego krytycy narzekali, że nudne. Jeśli ktoś nie da się poprowadzić Jamesowi Cameronowi w tych momentach, w których za długo nie wychodzi ponad powierzchnię, to faktycznie, może być ciężko. Ale Istota wody to jeden z tych filmów, na których trzeba uwolnić wewnętrzne dziecko, spróbować zajarać się nim tak, jakby to była pierwsza wizyta w kinie, żeby się podobało. Bo czy pojedynek Lo'Aka z synem wodza Tonowariego o to, który syn szefa jest większym kozakiem to klisza? No pewnie, że klisza. Podobnie jak klasycznie Cameronowski, godzinny finał, gdzie nawet jak już wydaje się, że koniec, to nie, nagle dziecko wpada do szybu z wodą, trzeba je ratować, zły jednak nie umiera, a wylizuje się z ran... Nie bójcie się, bez spoilerów, bo swoją drogą trudno byłoby w ogóle spoilować drugą część Avatara. Nieważna fabuła, ważne to, jak została przedstawiona. Mówimy o filmie za 400 milionów dolarów, więc musicie uwierzyć na słowo – przedstawiona zajebiście.
Pierwszy Avatar stał się hitem wszech czasów właśnie przez to, że naprawdę dostaliśmy coś, czego dotąd kino nie widziało. Drugi nawet nie usiłuje przeskoczyć poprzednika w konkursie o efekt wow, ale raczej uchyla drzwi do avatarowego uniwersum, mającego liczyć sobie albo pięć, albo – jak ostatnio przebąkiwano – siedem filmów. Widownię zbierze potężną, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale Cameronowi zależy na tym, żeby zbudować fanbazę wokół całego świata z Avatarów, taką, jaką od lat mają Gwiezdne Wojny czy rzeczy od Marvela. I to już będzie trudne. Wszystko zależy od kolejnych części – i tu scenarzyści muszą mocniej przycisnąć pedał gazu, bo na samym dawaniu nura daleko nie dopłyniemy.
Komentarze 0