Film o życiu Tomasza Chady pojawi się w kinach dopiero za miesiąc, ale my obejrzeliśmy go już jakiś czas temu. Warto w ogóle się na niego przejść?
Do biopicu zmarłego w zeszłym roku warszawiaka podchodziliśmy ze sporym dystansem. Pierwszy trailer dawał nadzieję na to, że źle nie będzie, zaś drugi zapalił nam lampkę ostrzegawczą. Teraz wiemy już jak jest, bo wybraliśmy się na ekskluzywny pokaz.
Obiecujemy – nie będzie spoilerów, będą tylko obserwacje!
Jakie życie, taki film
Jest taka piękna sentencja: o zmarłych dobrze albo wcale. Gdy filmowcy wezmą ją sobie do serca, powstają przerysowane, nieznośnie cukierkowe produkcje, o czym wiecie najlepiej. Co tu kryć – mieliśmy obawy, czy Chada, człowiek z wyjątkowo skomplikowaną biografią, nie zostanie tu przedstawiony pomnikowo, zupełnie tak, jakby nigdy nie zajmował się podpieprzaniem fur na drogach, bo był zbyt zajęty przeprowadzaniem staruszek na pasach.
Na szczęście możemy was zapewnić, że nie wyjdziecie z seansu z poczuciem dwugodzinnego obcowania ze wzorem cnót. Dostajemy za to obraz człowieka z krwi i kości, który błądził nie tylko za młodu, a spojrzenie na niego, przy całej sympatii twórców oraz próbach zrozumienia jego problemów mentalnych i trudnej drogi, jest ostatecznie krytyczne. Kiedy ma być pita wóda, sztachany proch i domowe awanti, to jest pita wóda, sztachany proch i domowe awanti, bez prześlizgiwania się po temacie. Zgodność opisu objawia się nawet w tak małych rzeczach jak wierne zrelacjonowanie sławnego pościgu zakończonego na kapliczce. Odwaga? Być może, zważywszy na ogląd najwierniejszych fanów zmarłego. Rzetelność? Z pewnością, z jednym sporym ale, o którym na koniec.
Chłopak rzekomo znikąd
Zagram kartą Captaina Obviousa, ale co tam, warto, a nawet trzeba. Ten film nigdy by nie powstał, gdyby nie fakt, że Chada zaliczał się do grona najpopularniejszych twórców gatunku nad Wisłą i tworzył go od stu lat. Proceder nie miał być rzecz jasna zekranizowaną historią polskiego rapu, ale jednak wypadałoby, żeby rymy i bity w swej początkowej fazie były tu czymś więcej niż tylko ilustracją muzyczną i jakimś niedookreślonym bytem. A niestety są tylko tym.
Randomowy, niekumający hip-hopu widz mógłby wręcz pomyśleć, że wspomniany wcześniej ulicznik był zjawiskiem zupełnie osobnym, niezwiązanym z pierwocinami warszawskiej sceny rapowej. Trochę tak, jakby ktoś pochwycił go szczypcami, podniósł i z partyzanta wrzucił w sam środek stolicy. Filmowej opowieści rapera brakuje przeprowadzonego od A do Z osadzenia w kontekście, w którym przecież żył do końca swych dni. Przebłyski oczywiście się pojawiają, tyle że infantylizują ważne przecież początki – majaczy skandalowa Molesta (przyznaję, jest chociażby zabawna scena w szpitalu dotycząca jednego z jej członków), są też nieśmiałe cyphery i bajania o szołbizie, ale to ledwo przezierający blurb od czapy. Szkoda.
Cringe'u prawie nie ma
Obsada Procederu liczy sobie 98 osób. Dużo to czy mało – nie ma większego znaczenia. Bardziej liczy się fakt, że gdy spore kino bierze się za postać niby znaną, ale jednak z obrębu kultury raz po raz trywializowanej w głównym obiegu, ciarki wstydu mogą zaorać plecy. Tym razem jednak propsy słane od prawa do lewa za realizację wizji naprawdę nie są na wyrost.
Szczególną uwagę zwraca Piotr Witkowski, wcielający się w głównego bohatera. Aktor, który przed tym projektem nie był aż tak szeroko rozpoznawalny, wygrywa na ekranie autentycznością – w jego hybrydę hardego ulicznika i uczuciowego gościa zdecydowanie da się uwierzyć, bo akcenty są rozłożone z głową. Ba, można ją nawet polubić! To zresztą tyczy się większości ról; Małgorzata Kożuchowska w kostiumie ulicznej kokietko-dominy, Kali jako prosty chłopaczyna z bloków, badassowy ojciec Jana Frycza, nieco skrzywieni ziomeczkowie spod celi... To się ogląda. Nie bójcie się też, że nie wiedzieliście, że Chada był pierwszym lewicowcem III RP. Ten owiany już sławą Stiglitz ze spacerniaku wpisuje się w historię inaczej, niż większość to odbiera, a demony transformacji są tu smaczkiem. Niezbędnym, ale smaczkiem.
W tytule stoi jednak jak byk słowo prawie. Na turbosmarzolską scenę z pielęgniarką trzeba spuścić zasłonę milczenia, ale już zakończenie wymaga stanowczego komentarza. Jest ono bowiem modelowym przykładem niepotrzebnego brnięcia w teorie spiskowe i jednocześnie niebezpiecznego puszczania oczka w stylu: nie wierz mediom, było zupełnie inaczej, my wiemy jak, ale nie możemy powiedzieć wprost. Będą jeszcze z tego kłopoty, zobaczycie.