Realizm, vibe lat 90., niezła gra aktorska i zebry biegnące ulicami Wrocławia. Wygląda na to, że nowy polski serial Netfliksa zapisze się w historii rodzimego kina gatunkowego.
Polska kinematografia – w ogólnym ujęciu – nie ma się czego wstydzić. Rodzimi reżyserowie i reżyserki doczekali się wielu laurów – w tym tych najbardziej spektakularnych, czyli Oscarów. Podbijali europejskie festiwale, zachwycali krytykę na całym świecie, a także rozbudzali dyskusje. I to nie tylko w środowisku filmowym. W końcu kręcony na gorąco Człowiek z żelaza Wajdy, portretujący powstanie ruchu Solidarność, zapisał się na łamach zachodniej prasy jako akt politycznej odwagi. A jeśli już przy światowej sławie jesteśmy – fanem nadwiślańskiego kina jest choćby Martin Scorsese, który w 2014 roku w USA i w Kanadzie organizował cykl pokazów arcydzieł stworzonych przez Polaków.
W erze streamingu nie odnieśliśmy co prawda większych sukcesów artystycznych, ale – od biedy – odnotowaliśmy sukcesy komercyjne. Może niechlubne, ale dla miłośników cyferek stanowią na pewno argument. Bo okupowanie pierwszego miejsca najchętniej oglądanych filmów na Netfliksie przez 365 dni: Ten dzień w ponad 90 krajach to jednak swojego rodzaju zjawisko. Przymykając oczywiście oko na to, że jako towar eksportowy ten przydługi teledysk, delikatnie mówiąc, nie świadczy najlepiej o lokalnych twórcach.
Nad Wisłą rodzi się kino gatunkowe
Mimo tych wszystkich silnych stron – polska kinematografia ma wiele braków na innym polu. Na polu kina gatunkowego. Czyli tej dziedziny, którą widzowie cenią jako źródło najlepszej rozrywki. Bo może i potrafimy w dramaty psychologiczne, obrazy artystyczne i komentarze polityczne – ale nigdy nie potrafiliśmy w thrillery, science-fiction czy filmy przygodowe. I choć w PRL-u i w okresie transformacji te niepowodzenia można było zrzucić na karb niedostatków budżetowych, to i z gatunkami niewymagającymi wielkich finansów też bywało różnie. Na przykład z komediami.
W ostatnich latach zaczęło się to nieco zmieniać. Twórcy coraz śmielej eksperymentują z różnymi konwencjami filmowymi. Rok temu Jacek Sobczyński przygotował na łamach newonce zestawienie polskich horrorów, które nie są przypałowe. Doczekaliśmy się również pierwszych slasherów (W lesie dziś nie zaśnie nikt, Wszyscy moi przyjaciele nie żyją) i dystopijnego serialu ukazującego alternatywną przyszłość (1983 Agnieszki Holland). Ciągle jednak polskie produkcje, które można sklasyfikować jako kino gatunkowe, da się policzyć na palcach jednej ręki. No właśnie, bo czy ktoś jest w stanie wymienić jakikolwiek rodzimy film katastroficzny? Co bardziej skrupulatni wykrzykną: Smoleńsk! Ale podchodząc do tematu serio – wielbiciele katastrof nie mieli do tej pory czego szukać wśród lokalnych produkcji. Aż do teraz. A ściślej do 5 października. Bo tego dnia premierę miała na Netfliksie Wielka woda – serial, który śmiało można określić pierwszą polską produkcją katastroficzną.
Dobra ekipa, świetny klimat
Serię reżyserowali na zmianę Jan Holubek – wcześniej twórca Rojst – i Bartłomiej Ignaciuk. Za scenariusz odpowiedzialni byli Kinga Krzemińska (znana m.in. ze współpracy przy Demonie) oraz Kasper Bajon, uznany autor książek (jego Fuerte zakwalifikowało się do finału Nagrody Nike). Związany również z Rojstem jako scenarzysta obu części. Czyli produkcji, które zasłynęły z tego, że dobrze odtwarzają klimat minionych epok, co w kontekście Wielkiej wody miało niemałe znaczenie. Ba, druga część Rojsta rozgrywała się nawet w tym samym roku. Bo serial z wodą w tytule oczywiście traktuje o największym kataklizmie powojennej Polski z 1997 roku, nazywanej Powodzią tysiąclecia. Wylewająca Odra zniszczyła wówczas 2% powierzchni kraju oraz miała wiele implikacji politycznych i społecznych. Sama producentka i pomysłodawczyni serii, Anna Kempińska, brała udział w obronie Wrocławia przed zalewem, o czym wspominała w rozmowie z Polityką. Musiało minąć jednak 25 lat, abyśmy doczekali się poważnej ekranizacji tego wydarzenia. I można śmiało stwierdzić, że twórcy udźwignęli to zadanie.
Efekty i scenografia robią robotę
Tym, co przede wszystkim budzi podziw w produkcji – a czego można było się obawiać z uwagi na zbyt małą liczbę polskich filmów z pokaźnymi efektami specjalnymi – jest realizm. Na szczęście Wielka woda unika wizualnych wpadek. Twórcy, zamiast sięgać po green screen, odwzorowali zatopiony Wrocław za pomocą specjalnych instalacji z makietami. Te zrealizowano m.in. w dolnośląskiej Srebrnej Górze, która imitowała stolicę regionu. Pomocne okazały się też ujęcia górskiego toru kajakowego w Kolnej pod Krakowem, które połączono z obrazami kanałów rzek. Jeśli chodzi o sceny w mieszkaniach – tutaj twórcom posłużyły baseny z wodą. Jak wspominał w przytoczonym artykule dla Polityki wcielający się w rolę Andrzeja Rębacza – przewodzącego buntowi we wsi Kęty – Ireneusz Czop, takie warunki pozwoliły aktorom lepiej ukazać emocje. I choć większa część czasu ekranowego tej serii poświęcona jest ludzkim dramatom, nieźle odwzorowuje ona ogrom ówczesnej tragedii. Podobnie jak i nieźle obrazuje solidarność mieszkańców łączących się w walce z żywiołem, która ówcześnie – analogicznie do współczesnego zrywu na rzecz pomocy Ukrainie – rodziła wzruszające sceny. Choć pamiętajmy, że rzecz dzieje się w najntisach, w dużym mieście. Ukazani zostali więc i szabrownicy, i pędzące ulicami w popłochu zwierzęta z wrocławskiego zoo (choć to ostatnie to już artystyczna wizja, a nie fakty). Obok tych wszystkich scen z efektami specjalnymi zachwyca także robota scenografów i scenografek pod przewodnictwem Marka Warszewskiego. Dzięki niej nawet towary na sklepowych półkach działają jak proustowska magdalenka. Nie tylko przywołująca okres transformacji, ale i dająca do zrozumienia, jak bardzo zmieniły się polskie realia od końca ery najntisów. Wnikliwe oko wychwyci w niektórych kadrach popularne w latach 90. landrynki w blaszanym pudełku.
Oś filmu to jednak nie tylko nadciągająca tragedia. W zasadzie więcej widzimy prywatnych dramatów głównych bohaterów niż scen walki z żywiołem. Co nie znaczy, że nie mają one swojego uzasadnienia. Na wyróżnienie zasługuje na pewno rola Agnieszki Żulewskiej, która wcieliła się w postać Jaśminy Tremer. Silnej, wyemancypowanej hydrolożki z bagażem doświadczeń, która jednocześnie nie jest nieomylna i zmaga się z uzależnieniem. Mimo że dialogi nie zawsze brzmią wiarygodnie, to ten balans i buzujące emocje z czasem działają na korzyść. Ciekawa jest też kreacja Anny Dymnej, przywodzącej miejscami postać matki z kultowego Co gryzie Gilberta Grape’a. Dymna również gra seniorkę z chorobliwą skłonnością do objadania się, która z uwagi na lęk przed ukazaniem tuszy, boi się opuścić zalewane przez żywioł mieszkanie. Opiekę nad nią roztacza niejaki Jakub Marczak – urzędnik z ambicjami politycznymi. I tutaj zaskakująca jest wizerunkowa transformacja Tomasza Schuchardta – aktora, którego szeroka publiczność poznała jako Fokusa z Paktofoniki w Jesteś bogiem. W Wielkiej wodzie z kolei ciężko rozpoznać go w roli nieco jowialnego, tatusiowatego wąsacza. Ten jednak nie jawi się typowym wujasem z lat 90. i potrafi wziąć sprawy w swoje ręce oraz wyjść z twarzą z trudnych sytuacji.
Dobrze serialowi robi ekspozycja wątku z buntem wsi Kęty, inspirowanego prawdziwymi wydarzeniami w miejscowości Łany. Miejscowi nie godzą się, aby kosztem ich gospodarstw próbować ratować przed zalaniem Wrocław. Dzięki temu podkreślany jest konflikt między prowincją a miastem. Akcja zaognia się, a twórcy za sprawą tych scen świetnie zobrazowali nieufność Polaków do działań władz. Nie rozumie ich filmowy syn Rębacza wychowany w Niemczech. Chłopak w końcu przyzwyczajony jest do tego, że to nie cywile zajmują się układaniem wałów przeciwpowodziowych, a służby.
Woda a polityka
Choć odpowiedzialność za bezpieczeństwo danych terenów w tamtych czasach spoczywała na wojewodach, zabrakło w filmie nawiązania do zachowań ówczesnych przedstawicieli rządu. A to przecież powódź była jednym z głównych przyczyn utraty władzy przez SLD. Wszystko przez skandaliczne słowa premiera Cimoszewicza wypowiedziane w kontekście pomocy dla pokrzywdzonych. Trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać – to zdanie, które wypominano mu potem przez lata, pojawia się w serialu gdzieś między dialogami, więc jest trudne do wyłapania. Bardziej w produkcji zwraca uwagę zabawna analogia do postępowania aktualnego rządu w czasie pandemii. Tę można zauważyć m.in. w parafrazie słynnej wypowiedzi Mateusza Morawieckiego o tym, że wirus jest w odwrocie – tylko w Wielkiej wodzie w odwrocie jest nurt rzeki.
Co ciekawe, w kwietniu Netflix zapowiedział premierę pierwszego polskiego filmu katastroficznego od twórców W lesie dziś nie zaśnie nikt. Obraz będzie nazywał się The Hive i ma ukazać się w 2024 roku. Jakkolwiek nie brzmi to obiecująco, wygląda na to, że przełom w kategorii ekranizacji kataklizmów już się dokonał. To Holubek i Ignaciuk bez kompleksów przetarli szlak dla kina katastroficznego, i to naprawdę zamaszyście. Wielka woda to serial na tyle wciągający, że wielu widzów przyznaje się do binge-watchingu, a opinie póki co są bardzo pozytywne. To dobrze wróży polskiemu kinu grającemu konwencją. A zważywszy, że powódź wpłynęła na wiele żyć, zniszczyła dobytki i nadała nową tożsamość Wrocławowi, który przecież postrzegany był jako miasto poniemieckie, twórcy mają na pewno jeszcze pole do dopisania kolejnego sezonu tej historii. Cokolwiek by się nie działo – temat powodzi jest znowu na tapecie, a świetny warsztat, który pomógł bez żenady ukazać dramatyczne wydarzenia z pewnością zainspiruje kolejnych artystów.