Wielkie odrodzenie dynastii. Jak silniejszy Stephen Curry został MVP finałów NBA

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Stephen Curry - MVP
fot. Elsa/Getty Images

Nie udało się w 2015, 2017 i 2018 roku, ale kto by się tym przejmował. Stephen Curry był już dwukrotnie MVP ligi, wielokrotnym mistrzem i ugruntował swoją pozycję jako najlepszego strzelca w historii. Nagrody dla MVP finałów tak naprawdę do walidacji wcale nie potrzebował, lecz 34-letni obrońca w najlepszy możliwy sposób udowodnił tak sobie, jak i krytykom, że na największej scenie w NBA potrafi świecić jak mało kto. Teraz na dowód ma już statuetkę dla najlepszego gracza finałów, którą – tak jak jedną z dwóch swoich nagród MVP sezonu zasadniczego – zdobył tym razem jednogłośnie. Tak, żeby nie zostawić już żadnych wątpliwości swojej wielkości.

Mówił o tym przed serią Draymond Green.

– Jeśli uważasz, że Curry potrzebuje tej nagrody, by coś udowodnić, to nie znasz się na koszykówce – twierdził Dray. I miał rację, bo choć Curry w wielkich finałach nie zawsze latał wysoko, to jednak trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek mistrzostwo Golden State Warriors bez niego.

34-latek miał zresztą ogromny wpływ nie tylko na sukcesy swojego zespołu, ale też na cały sport. Od lat jego rzuty z wyskoku z odległości, które w zasadzie wciąż dziwią, zmieniły oblicze koszykówki.

Jego występy w serii finałowej przeciwko Celtics były znakomitym tego dopełnieniem. Curry zaprezentował prawdziwy majstersztyk. Zaczął już na otwarcie finałów, trafiając sześć trójek w pierwszej kwarcie pierwszego meczu, a spotkanie kończąc z dorobkiem 34 oczek. Potem jako ledwie drugi obrońca w historii ligi zapisał na konto 43 punkty oraz 10 zbiórek w meczu numer cztery. Wreszcie powtórzył wynik z pierwszego spotkania w finałowym pojedynku, zdobywając 34 punkty w starciu decydującym o kolejnym mistrzostwie GSW.

INDYWIDUALNY KOSMOS

W przekroju całej serii finałowej Curry notował średnio ponad 31 oczek na mecz, łącząc dużą liczbę rzutów (średnio prawie 23 w każdym spotkaniu) z fantastyczną efektywnością (48 procent z gry, 31/71 za trzy) jak na jednego z najlepszych graczy na planecie przystało.

Nawet piąty mecz, w którym po raz pierwszy w karierze w fazie play-off nie trafił ani jednej trójki – spudłował wszystkie dziewięć prób – w ogóle nie wpłynął na jakość i kosmos jego cyferek. Było to zresztą jedyne w całej serii spotkanie, w którym zszedł poniżej poziomu 29 punktów.

Ostatecznie już po raz trzeci w karierze trafił w ciągu jednej serii co najmniej 25 trójek. A przecież w całej historii NBA taki przypadek zdarzył się ponadto jeszcze tylko jeden raz (Danny Green w 2013 roku). Wszystko to w pojedynku z defensywą numer jeden w lidze. W starciu z zespołem, który w obronie nie miał w zasadzie ani jednego słabego punktu. Nic poradzić nie mógł m.in. Marcus Smart, wybrany przecież defensorem roku. Indywidualnie to był jeden z najlepszych występów w finałach w dziejach.

GWÓDŹ DO TRUMNY

Steph tym razem najwięcej szkód wyrządził Celtom z piłką w rękach. Pod tym względem pozostaje jednym z najgroźniejszych zawodników na świecie. Celtics starali się, jak mogli, by ograniczyć akcje catch-and-shoot, w których 34-latek się specjalizuje. Ale to niosło za sobą ryzyko zmierzenia się z Currym w prostszych akcjach pick-and-roll (od których Warriors odeszli przecież w dużej mierze od początku pracy Steve’a Kerra w San Francisco na rzecz dzielenia się piłką), co okazało się gwoździem do trumny bostońskiej drużyny.

Curry niszczył też Celtów po zamianie krycia. Wykorzystywał najmniejszą przestrzeń, gdy podkoszowi Celtics wchodzili w tzw. drop. I nie miało znaczenia, czy zostają wewnątrz linii rzutów za trzy punkty, czy robią krok do przodu.

Pozostawał przy tym efektywnym również wtedy, gdy obrońcy bostończyków – w tym przede wszystkim Derrick White – starali się przedzierać przez zasłony, a przy tym wszystkim wciąż robił ogromną różnicę także bez piłki w rękach, do czego przyzwyczaił nas w poprzednich sezonach.

WIARA W MISTRZOSTWO

Dość powiedzieć, że nawet w piątym meczu, a więc teoretycznie najsłabszym, kiedy nie trafił ani jednej z dziewięciu prób z dystansu, ofensywa Warriors cały czas była bardzo efektywna z nim w grze i niemal równie nieefektywna bez niego. Potwierdziło się w ten sposób, że Curry jako strzelec nie musi nawet trafiać swoich rzutów, by nadal pozytywnie wpływać na atak Wojowników.

Nie ma się jednak czemu dziwić. Już od lat Steph jest jednym z najczęściej ścinających zawodników w lidze, a jego grawitacja pozostaje kluczowa dla ofensywy GSW.

A przecież po finałach w 2019 roku zdawało się, że czas tej dynastii dobiega końca. Warriors przegrali w sześciu meczach z Toronto Raptors, tracąc po drodze Klaya Thompsona (na dwa lata) oraz Kevina Duranta (na dobre). W dwóch kolejnych sezonach w San Francisco nie posmakowali nawet fazy play-off. Było mnóstwo kontuzji i sporo frustracji, ale też wiara, że uda się jeszcze wyjść na prostą. I że wielka trójka wróci jeszcze do walki o mistrzostwo, nawet jeśli wiek nie do końca jest ich sprzymierzeńcem.

BALANS IDEALNY

Tymczasem w finale doświadczenie zrobiło sporą różnicę. Warriors przegrali na otwarcie, przegrywali też 1-2 po trzech spotkaniach i czwarty mecz odbywał się w Bostonie. Nikt jednak nie spanikował. Wręcz przeciwnie: najpierw udało się doprowadzić do remisu, a potem wygrać u siebie i przypieczętować mistrzostwo w Bostonie.

Trzy zwycięstwa z rzędu w drodze po czwarte mistrzostwo od 2015 roku. Wytrwałość, siła, determinacja. A na czele tego kolejnego mistrzowskiego zrywu 34-letni Curry grający być może najlepszą w karierze koszykówkę.

Duża w tym zasługa odwagi samego zawodnika, który od kilku lat zaczął transformować ciało. Wzmocnił się i nabrał masy, a dodatkowe mięśnie wykorzystał do bardziej efektywnej gry po obu stronach boiska. Curry wiele razy już w trakcie swojej kariery zadziwiał, a teraz zdaje się wreszcie znalazł bardzo trudny do znalezienia balans między wzmocnieniem ciała i nabraniem siły a zachowaniem fantastycznej mobilności oraz czucia rzutu. Często nawet dodanie 1-2 kilogramów może okazać się zgubne, ale nie w tym przypadku.

NAGRODA JEDNOGŁOŚNA

Większa siła przydała mu się tak w ataku, jak i w obronie. Przy wejściach pod kosz, gdy odbijał się od rywali próbujących go zablokować, jak i przy przeciskaniu się przez zasłony, gdy rywal próbował go spowolnić albo wytrącić z równowagi. To dlatego nie było wcale tak łatwo Celtom wziąć sobie Stepha na celownik w tych finałach.

Przez lata drużyny właśnie w nim widziały najsłabsze ogniwo defensywy Warriors, lecz 34-latek z wiekiem stał się ogniwem ważnym i wcale nie takim słabym, co wiele razy przeciwko Celtics udowodnił. Łącznie w sześciu meczach miał aż 12 przechwytów, a więc najwięcej spośród wszystkich zawodników. Trafił oczywiście najwięcej trójek, zdobył najwięcej punktów, rozdał też 30 asyst i zaliczył łącznie 36 zbiórek.

Nagroda dla MVP finałów powędrowała tym razem do niego jednogłośnie. Bo przecież większość dynastii potrzebuje czasu, by na nowo się odrodzić, a wiele tak naprawdę nigdy się nie odradza. Tymczasem Wojownicy pod wodzą jeszcze silniejszego Curry’ego w trzy lata na szczyt rzeczywiście wrócili.

I wygląda na to, że wcale nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.
Komentarze 0