Odkąd 29 lat temu po raz pierwszy weszli do Bundesligi, każdy sezon rozpoczynają od zbierania punktów potrzebnych do utrzymania. Jest jednak wiele dowodów, że mały niegdyś klub stał się duży.
Sensacyjna obecność Unionu Berlin na pozycji lidera Bundesligi po jedenastu kolejkach sprawia, że odrobinę umyka podobnie rewelacyjny start SC Freiburg. Zespół ze Schwarzwaldu zajmuje trzecie miejsce, ustępując tylko Bayernowi i Unionowi. Licząc wszystkie rozgrywki, przegrał w tym sezonie tylko z mistrzem z Monachium i wicemistrzem z Dortmundu. Na krajowym podwórku jest minimalnie mniejszą rewelacją od zespołu ze stolicy, ale za to znacznie lepiej od niego radzi sobie z grą na trzech frontach. Podczas gdy berlińczycy są na trzecim miejscu w grupie i będzie im trudno przezimować w Lidze Europy, fryburczycy wygrali wszystkie cztery dotychczasowe mecze i są o krok od zapewnienia sobie awansu do 1/8 finału tych rozgrywek, co byłoby ich najlepszym wynikiem w historii występów w Europie. To, że na początku przyszłego roku nadal będą grać w pucharach, jest już pewne. A nie zdarzyło im się to nigdy wcześniej. Jak na klub, który każdy sezon rozpoczyna z myślą, by zająć przynajmniej piętnaste miejsce, całkiem nieźle.
W Niemczech powoli zaczynają się zresztą podnosić głosy, że trener Christian Streich, ze swoim notorycznym podkreślaniem, jakim to sukcesem dla jego klubu jest sama obecność w Bundeslidze i z liczeniem punktów brakujących do utrzymania, trochę już przesadza. Przypomina klasową prymuskę, inteligentną i zawsze świetnie przygotowaną, która po każdym sprawdzianie nie jest pewna, czy go zaliczy, choć dla wszystkich wokół jest jasne, że zrobi to ze świetną oceną. Od ostatniego spadku Freiburga z ligi minęło już siedem lat. Od pięciu sezonów klub z południa Niemiec nie ma nic wspólnego z walką o utrzymanie, a ostatnio regularnie gra w górnej połowie tabeli. Poprzednie rozgrywki zakończył na szóstym miejscu, ale do ostatniej kolejki miał szansę na sensacyjny udział w Lidze Mistrzów. Był też bliski pierwszego trofeum, które ostatecznie przeszło mu koło nosa po dogrywce w finale Pucharu Niemiec z Lipskiem. Wydawało się, że już kilka miesięcy temu fryburczycy poruszali się w granicach możliwości. Jednak wkrótce potem okazało się, że one systematycznie rosną.
Zeszłoroczna przeprowadzka z klimatycznego, ale ciasnego i przestarzałego Dreisamstadion na nowoczesny i dwukrotnie większy Europa-Park Stadion była tylko materialnym dowodem rozwoju klubu. Niematerialnym było to, co działo się w lecie na rynku transferowym. Najpierw Matthias Ginter, 28-letni mistrz świata i reprezentant Niemiec, który nie zdecydował się przedłużyć kontraktu z Borussią Moenchengladbach i był w mediach łączony (pewnie trochę na wyrost, ale jednak) z Bayernem Monachium, Interem i Barceloną, zdecydował się na powrót do klubu, w którym się wychował. Transfer wywołał poruszenie, bo zawodnicy w sile wieku, grający w reprezentacji Niemiec, nie zamieniali dotąd z własnej nieprzymuszonej woli Gladbach na Freiburg. Spore znaczenie przy tym transferze odegrał na pewno sentyment samego piłkarza, ale przecież nie tylko on. Jeszcze kilka lat wcześniej SCF na pewno nie mógłby sobie pozwolić na opłacenie kontraktu tak znaczącej w skali Bundesligi (ponad 300 meczów) postaci.
WYGRANE WALKI
A to był dopiero początek. Kilka tygodni później Daniel Kofi-Kyereh, reprezentant Ghany, który był gwiazdą poprzedniego sezonu 2. Bundesligi i kusiły go Werder Brema, Gladbach czy Stuttgart, nie wybrał transferu do żadnej z tych dużych firm, lecz do Freiburga, który zapłacił za niego 4,5 miliona euro. By chwilę później dać prawie dwukrotnie więcej za Ritsu Doana, błyskotliwego Japończyka z PSV Eindhoven, który rok wcześniej na tyle dobrze zaprezentował się w Bundeslidze na wypożyczeniu do Arminii Bielefeld, że chrapkę na niego miało wiele niemieckich klubów. Strzeliwszy jedenaście goli w czołowym holenderskim klubie, 24-latek wybrał jednak grę w ekipie Christiana Streicha. Jak na klub, który przez kilka ostatnich dekad musiał zatrudniać głównie tych, których inni pominęli, nie zauważyli albo nie docenili, wygranie trzech takich wyścigów w kilka miesięcy musiało robić wrażenie.
MUNDIALOWE PERSPEKTYWY
Nic więc dziwnego, że kadra Badeńczyków wcale nie wygląda już jak u jednego z najsłabszych zespołów w lidze. Bramkarz Mark Flekken ma szansę pojechać na mundial z reprezentacją Holandii. Na wstępnej liście Hansiego Flicka znalazło się dwóch zawodników Freiburga — oprócz Gintera także lewy wahadłowy Christian Guenter. Jeśli jednak spojrzeć szerzej, wśród niemieckich graczy, którzy mogą pojechać do Kataru, jest aż czterech wychowanków Freiburga – jeszcze Nico Schlotterbeck sprzedany w lecie do Borussii Dortmund za 20 milionów euro i bramkarz Oliver Baumann z TSG Hoffenheim oraz wychowany w Kaiserslautern, ale wypromowany we Fryburgu Robin Koch z Leeds United. To zresztą charakterystyczne dla tego klubu, że gdzie jego kibice nie spojrzą, tam widzą starych znajomych. Z byłych graczy Freiburga grających w innych klubach Bundesligi dałoby się złożyć całkiem silną drużynę, bo jest ich aż siedemnastu, a większość z nich nie wyjeżdżała ze Schwarzwaldu dlatego, że była za słaba na tamtejszą drużynę, tylko wręcz przeciwnie. Obecnie jednak w nowych klubach oglądają plecy byłego pracodawcy.
1/3 WYCHOWANKÓW
A Fryburg ma nowych idoli. Na przykład Vincenzo Grifo, który właśnie został najskuteczniejszym Włochem w historii występów w Bundeslidze, wyprzedzając Lucę Toniego. Z czasem głośnymi nazwiskami mogą zostać Kevin Schade, jeden z najbardziej efektownych młodych skrzydłowych w lidze, czy Francuz Kiliann Silldillia.
Zespół Streicha miesza w czołówce, nie wyrzekając się fundamentów, które zbudowały ten klub. Aż 31% wszystkich możliwych minut uzbierali wychowankowie, co jest najlepszym wynikiem w Niemczech. Sukcesem jest, że dobrych piłkarzy udaje się zatrzymywać na dłużej. Obecnie średnia długość pobytu zawodnika z kadry Freiburga w klubie to już 43 miesiące. To pod względem stabilności kadry dziesiąty wynik spośród pięciu najlepszych lig świata.
W połączeniu z nielicznymi, jak na zespół grający na trzech frontach, rotacjami stosowanymi przez Streicha, daje to niezwykłą moc zgrania oraz powtarzalności.
PIŁKARSKI ROZWÓJ
Co jednak ważne, ten zespół nie stoi w miejscu także taktycznie. O ile przez lata sekretami sukcesów Freiburga było to, że jego piłkarze biegali więcej niż ich rywale, chcieli bardziej od nich i lepiej egzekwowali stałe fragmenty gry, o tyle dziś ta ekipa ma więcej bardziej wyrafinowanych elementów. Żeby była jasność, wciąż dobrze robi wszystko to, co robiła w poprzednich latach, ale znacznie lepiej niż kiedyś radzi już sobie z prowadzeniem gry, atakiem pozycyjnym, wygrywaniem z niżej notowanymi rywalami, z czym problem ma na przykład Union (w ten weekend porażka z ostatnim Bochum, w poprzednim sezonie tylko jeden punkt z najsłabszym w lidze Greutherem Fuerth). 3-4-3 Streicha z drugą linią ustawioną w formie rombu i dużą wymiennością pozycji pozwala otwierać nawet najbardziej zamkniętych rywali.
KLUB Z SZEROKIEJ CZOŁÓWKI
To wszystko prowadzi do ustabilizowania pozycji w szerokiej czołówce ligi. W łączonej tabeli za dwa ostatnie sezony Freiburg zajmuje czwarte miejsce przed Lipskiem, Bayerem Leverkusen czy Eintrachtem Frankfurt. W zestawieniu za ostatnie cztery sezony jest siódmy, wyprzedzając choćby Eintracht, Wolfsburg, Hoffenheim czy Herthę. W tabeli za cały 2022 rok jest piąty. Jak by nie spojrzeć, nigdzie nie widać tu kandydata do spadku, choć przecież dominuje, raczej słuszna, narracja, że pół ligi musi uważać, by nie zaplątać się w walkę o utrzymanie. Dodając do tego, że Freiburg w cztery lata wydał na rynku transferowym 75 milionów euro, można dojść do wniosku, że Streich faktycznie przesada z tym utrzymywaniem całego otoczenia na ziemi.
FINANSOWY DÓŁ TABELI
Ale doświadczony trener ma jednak powody, by cały czas przypominać o realiach, w których funkcjonuje. Tak, Freiburg wydawał na nowych piłkarzy dość dużo, ale wciąż za ostatnie cztery lata wypracował transferowy zysk w wysokości 28 milionów euro, czyli był w stanie poprawiać miejsca w tabeli, dobrze grać w Europie, dochodzić do finału krajowego pucharu i rozwijać się piłkarsko, nie porzucając swojej odwiecznej zasady “taniej kupić, drożej sprzedać”. Tak, Freiburg jest już nieporównywalnie bogatszy od niektórych klubów, które przewinęły się w ostatnich latach przez Bundesligę, ale wciąż w ostatnich bilansach finansowych (zależnie od klubu za 2021 rok albo za sezon 2020/21), w tabeli przychodów zajmuje dopiero trzynaste, a wydatków na pensje czternaste miejsce. Finansowo patrząc, faktycznie powinien rokrocznie być kandydatem do spadku, którym nie jest. Lęków egzystencjalnych nie spowodowała tym razem nawet gra w Europie. Poprzednie europejskie przygody – w 2013 i 2017 roku — kończyły się potężnymi problemami (14. i 15. miejsce), a w sezonie 2001/2002 nawet spadkiem. Tym razem o żadnym pocałunku śmierci nie ma mowy. Ba, Freiburg przetrwał nawet w Pucharze Niemiec, gdzie akurat zagrał zmiennikami (nie rezerwami; te grają w III lidze i zajmują piąte miejsce — najwyższe spośród wszystkich drugich drużyn w Niemczech) i wisiał nad przepaścią. Strzelił jednak gole w doliczonych minutach podstawowego czasu gry, a potem dogrywki i wyeliminował FC St. Pauli. A biorąc pod uwagę, że w kolejnej rundzie wylosował SV Sandhausen, jest spora szansa, że znów dotrze przynajmniej do ćwierćfinału.
CORAZ SZERSZE KRĘGI
Przez lata SC Freiburg wbrew wszystkiemu utrzymywał się na powierzchni, bo w całym klubie udawało się wykształcić mentalność wioski Galów — my mali, bronimy się przed atakującym nas większym najeźdźcą. Dzięki fantastycznej pracy Streicha oraz jego otoczenia, działającego w podobnym składzie od ponad dwudziestu lat, udało się zachować tę mentalność także w lepszych czasach. Wioska Galów nie tylko odparła wszystkie ataki, które zagrażały jej istnieniu, ale zaczyna podbijać coraz odleglejsze tereny. Wciąż myśli o sobie, że jest mała, ale inni, patrząc na nią, widzą już coś dużego. SC Freiburg, historycznie mniej utytułowany nawet wewnątrz swojego miasta (Freiburger FC w 1907 roku był mistrzem Niemiec), najpierw na trwałe wpisał się na mapę Bundesligi — zajmuje już 20. miejsce w jej tabeli wszech czasów — a teraz bierze się za Europę. To, że kiedyś mogą zagrać w Lidze Mistrzów, jeszcze kilka miesięcy temu mówiono z uśmiechami, w których mieszały się ironia, podziw i niedowierzanie. Patrząc jednak na trajektorię rozwoju tego klubu, zaczyna się to wydawać tylko kwestią czasu.
Komentarze 0