Na razie dopiero się rozkręca. Raczej wolniej, niż szybciej. Natomiast warstwa wizualna Pierścieni Władzy to gamechanger. Nie przesadzamy – telewizja dzieli się na przed i po Władcy Pierścieni.
Pamiętacie, jakie szaleństwo towarzyszyło premierze pierwszej, kinowej części Władcy? Dwie dekady temu ludzie padli plackiem przed ekranami; żaden inny film nie połączył dotąd blockbusterowego rozmachu z cudownymi, malarskimi kadrami. Braveheart? Nie ta liga. Dzień Niepodległości? Było wow, ale bardziej za sprawą wizji statku, zasłaniającego pół miasta, aniżeli szczególnie porywających zdjęć. Peter Jackson i operator Andrew Lesnie dokonali niemożliwego, przekładając pozornie nieprzekładalną prozę Tolkiena na język filmu, także, a może: zwłaszcza, pod kątem wizualnym. Bajkowe Śródziemie, które miliony czytelników budowało sobie w wyobraźni, stało się realnie istniejącym bytem, a Mordor zwyczajnie przerażał. Co ważne, trylogia w pełni oddała też to, co najtrudniejsze – unikalny klimat literatury Tolkiena. Tu przygoda, tu dreszczyk, postaci więcej niż w książce telefonicznej, a i tak rozchodziło się o pochwałę normalności.
To teraz uważajcie. Pierścienie Władzy może nie korespondują z trylogią Tolkiena, za to w kwestii wspomnianego klimatu są wręcz przedłużeniem trylogii Jacksona. Już po paru minutach pierwszego odcinka widz czuje się jak wtedy, kiedy po raz pierwszy oglądał filmowego Władcę. A przecież miało się nie udać.
Pierwsze dwa odcinki są zaskakująco spokojne – zaskakująco, bo mamy w pamięci słowa producentki wykonawczej Lindsay Weber, zapowiadającej, że akcji będzie co niemiara. Może później. Na razie reżyser Juan Antonio Bayona (Jurassic World: Upadłe królestwo) przedstawia bohaterów. Bohaterowie kilku równolegle idących wątków reprezentują różne rasy. Mamy zatem znaną z kart trylogii Tolkiena Galadrielę; elfka przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania, my go śledzimy, dowiadując się przy okazji, jak jej pobratymcy pojawili się w Śródziemiu. A skoro mamy elfy, to muszą być i krasnoludy, dlatego na pewien czas schodzimy do kopalni Khazad-dûm. Jest wątek konfliktu ludzi z elfami, który, jak to na ekranie, musiała podostrzyć miłość przedstawicieli obu ras. Są wreszcie harfooci, czyli praszczurowie i praszczurki hobbitów; rasa żyjąca koczowniczo – na kontrze do lubiących powtarzalność hobbitów – ale mająca w sobie coś z nich, a konkretnie pewnego rodzaju zawadiacko-przygodową żyłkę, bez której pewien hobbit nie zebrałby kiedyś drużyny i nie ruszył konfrontować się ze Złem.
Na razie to tyle, w końcu dostępne są jedynie dwa epizody, a serial rozpisany jest na aż pięć sezonów. Natomiast już teraz czuć ten znany z trylogii Tolkiena podskórny niepokój przed końcem doskonale znanego nam świata; rzeczywistości, którą ułożyliśmy sobie po czasie wojen i nie spodziewaliśmy się, że cokolwiek może ją zakłócić. Jeszcze nie do końca wiadomo, jak to się stanie, ale stanie; w końcu jedno zło, czyli Morgoth, zostało pokonane, ale Sauronowi się upiekło. Swoją drogą twórcy nie mogli spodziewać się, że te uczucia będą tak mocno współbrzmieć z rzeczywistością.
Ale o tym jeszcze się przekonamy. Bo na razie najważniejsze jest to, że „Pierścienie Władzy” są oszałamiające.
To, co zachwycało w kinie, przeniesiono na mały ekran; to nie mógł nie być hołd dla Jacksonowskiej trylogii, a już muzyka Beara McCreary'ego jest czytelnym tribute'em, złożonym autorowi kompozycji do filmowego Władcy Pierścieni, Howardowi Shore'owi. Śródziemie jest żywe, nie ma mowy o wklejonych na pałę przestrzeniach. Ten duch przygody większej niż życie, umiejętne pokazanie tak różnych od siebie, a jednak muszących współżyć ras, epicki oddech – za to wszystko świat pokochał najpierw książki Tolkiena, potem film Jacksona, teraz prawdopodobnie także serial od Prime Video. Nie tak dawno temu zastanawialiśmy się, na co poszło 200 milionów dolarów budżetu na netfliksowy hit The Gray Man. Pierwszy sezon Pierścieni Władzy kosztował aż 715 milionów dolarów, ale tu z kolei wszystko wydaje się tak transparentne, jakby księgowa czytała z offu treści wszystkich faktur. Budżet przepotworny, natomiast widać go w każdym kadrze, to serial, dla którego kupuje się wielkie telewizory. Osobną kwestią jest pytanie o to, czy za jedne Pierścienie Władzy nie można byłoby zrobić setki nie mniej dobrych seriali. I czy generalnie szastanie miliardami dolarów na jeden tytuł nie jest moralnie wątpliwe w czasach globalnej recesji, zwłaszcza jeśli mamy w pamięci wszystkie te historie najniższych szczeblem pracowników Amazona.
Ale ten tekst jest o serialu. Serialu, który miał wysforować Prime Video hen, do przodu, może nie bezpośrednio przed Netfliksa, natomiast sprawić, by miliony potencjalnych odbiorców zdecydowało się na zakup subskrypcji tylko po to, by go zobaczyć. Być tym, czym dla HBO stała się Gra o Tron. Wygląda na to, że tak się stanie. Podobno syn Jeffa Bezosa, na wieść o tym, że Prime Video bierze się za serialową wersję opowieści z tolkienowskiego uniwersum, miał poprosić ojca o jedno – żeby tego nie spieprzyli. Bezosie juniorze, śpij spokojnie. Na razie, jednym słowem, jest dobrze. A w dwóch słowach – naprawdę dobrze.
Komentarze 0