Jeszcze kilka lat temu noszona na wyzwolicielskich sztandarach i broniona równie – bądź nawet bardziej – zacięcie co przysłowiowa niepodległość. Wolność wyrażania swoich poglądów w ciągu minionej dekady stała się zarzewiem szeregu ideologicznych sporów i konfliktów. Co dziś znaczy ten wytarty przez wieki termin i jakie wyzwania stawia przed nim epoka cyfryzacji?
Jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć – stwierdził swego czasu George Orwell. Przypominam sobie tę definicję, ilekroć jestem świadkiem usuwania komentarzy bądź znajomych na portalach społecznościowych. Jeśli wierzysz w wolność słowa, to wierzysz w wolność głoszenia poglądów, które ci się nie podobają. Goebbels był zwolennikiem wolności wygłaszania poglądów, które mu się podobały. Stalin też. A jeśli ty jesteś zwolennikiem wolności słowa, to znaczy, że jesteś za wolnością wygłaszania dokładnie tych poglądów, których nienawidzisz albo którymi gardzisz – ten cytat z Noama Chomsky’ego obija mi się pod czaszką, gdy spotykam się z coraz częstszymi obecnie przejawami internetowej cenzury i wykraczającego daleko poza sieć unieważniania. Nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale po kres moich dni będę bronił twego prawa do ich głoszenia – starając się podsumować myśl Woltera, napisała jego biografka Evelyn Beatrice Hall. A mnie coraz częściej wydaje się, że w dobie blacklistingu, filteringu, blockingu i deplatformingu, czasach cancel culture i binarnych opozycji widocznych dzisiaj już nie tylko w necie, ale również na ulicach całego świata, niewiele innych haseł może nam pomóc zbudować jaśniejszą przyszłość niż właśnie to.
Młot na czarownice
Instytucja cenzury we współczesnym rozumieniu pojawiła się na świecie wraz z wynalazkiem druku. Forpocztą tej zmiany był kościół katolicki, obawiający się szerzenia herezji za pomocą przemysłowej metody powielania treści dla Watykanu niewygodnych. W 1556 papież Paweł IV ogłosił Index expurgatorius, czyli (nie)sławną listę ksiąg zakazanych, na której 16 kolejnych wersji trafiło finalnie 4126 (!) dzieł. Pośród tych tomów znalazły się prace tak ważnych twórców jak Galileusz, Kant, Kartezjusz, Kopernik, Monteskiusz, Rousseau czy Wolter. A w wyniku jego ogłoszenia szereg państw objęło kontrolą pierwsze funkcjonujące drukarnie. Moment zniesienia cenzury w Anglii nastąpił dopiero w 1695 roku. Blisko 200 lat państwo i kościół miały więc monopol na to, co może zostać ogłoszone drukiem. Dzisiejsza Wielka Brytania i tak była jednak pierwszym europejskim krajem, który uwolnił się spod jarzma jedynej słusznej prawdy.
Niech żyje wolność
Jeszcze w 1964 roku amerykański komik i kulturowy dywersant Lenny Bruce został skazany na 4 miesiące pobytu w więzieniu za obsceniczność występów, podczas których sięgał po wyrazy uznawane za niecenzuralne i żarty o mocnym (na ówczesne standardy) zabarwieniu erotycznym. Pośmiertnie ułaskawiony w roku... 2003, jeden z ojców chrzestnych współczesnego stand-upu był ostatnim skazanym prawomocnym wyrokiem na więzienie za obsceniczność.

I mimo iż w kolejnych dekadach różne instytucje czy jednostki starały się wciąż wywierać naciski na różnego typu bluźnierców i pornografów, to generalnie świat zachodni w latach 60. ubiegłego wieku zaczął realnie egzekwować wszystkie zapisy i poprawki mówiące o całkowitej swobodzie wyrażania poglądów. Cały ten przydługi rys historyczny miał natomiast na celu podkreślić to, że wolność słowa – w przestrzeni publicznej, nie na papierze – jest stosunkowo nowym rozwiązaniem i cieszyliśmy się nią ledwie pół wieku. Czas przeszły jest tu bowiem jak najbardziej na miejscu, gdyż pewien nowy wynalazek bardzo prędko i dobitnie unaocznił to, jak wiele prawdy było w żarcie Lenny’ego Bruce’a mówiącego o tym, że liberałowie potrafią zrozumieć naprawdę wszystko; poza ludźmi, którzy ich nie rozumieją. A wynalazek ten można poetycko nazwać terminem...
Druk 2.0
W 1993 roku cytowany w Time Magazine informatyk i aktywista John Gilmore powiedział, że internet postrzega cenzurę jako szkodliwą i zawsze będzie ją obchodził. Działo się to jeszcze w czasach, w których do komputera podłączonego do netu dostęp mieli jedynie nieliczni, a lata 90. leciały wciąż na oparach wiary w nowe technologie. Rozrastająca się powolutku sieć informatyczna widziana była niczym opisywany przez – również wyklętego przez kościół Johna Miltona – Areopag, wyjęte spod kurateli prawa miejsce w starożytnej Grecji, które służyło za arenę wymiany poglądów i opinii. Świat zaczął mówić o globalnej wiosce, a wszelkiego rodzaju wolnościowcy poczęli postrzegać internet jako pole do zamieszczania rozmaitych, nawet najbardziej wywrotowych czy kontrowersyjnych treści. Sędzia Stewart R. Dalzell, jeden z trzech, którzy w 1996 roku orzekli, że Communications Decency Act (CDA) – czyli jedna z pierwszych prób uregulowania internetu przez rząd USA – stoi w sprzeczności z konstytucją, w argumentacji tego wyroku twierdził, że największą siłą internetu jest chaos i w tym podobny jest on do wolności obywatelskiej, opierającej się w głównej mierze właśnie na chaosie i kakofonii niczym nieskrępowanej wypowiedzi, którą gwarantuje nam 1. poprawka do Konstytucji USA. Jako że jedną z przesłanek kierujących inicjatorami CDA była walka z pornografią i troska o młodych, prędko zaczęły się pojawiać głosy, że cały ten chaos musimy przecież jakoś okiełznać. To, jak do tej kwestii nastawiona jest opinia publiczna, najlepiej podsumowuje natomiast dużo już późniejsze, przeprowadzone w dobie sieci 2.0, badanie z 2012 roku. 86% respondentów przepytanych przez Internet Society zgodziło się z tym, że wolność wypowiedzi powinna być w sieci gwarantowana, a jednocześnie 71% tych samych ankietowanych stwierdziło, że jakaś forma cenzury jest w sieci niezbędna.
Kontrola rodzicielska
Dziś żyjemy w świecie, w którym o naszych (wirtualnych) prawach nie decydują nawet demokratycznie wybrane rządy, ale firmy kierujące się w głównej mierze nie żadną etyką, lecz zasadami późnego kapitalizmu. Warto w tym momencie przywołać nieustannie aktualizowaną listę wrogów internetu, którą co roku publikuje międzynarodowa organizacja pozarządowa Reporterzy bez Granic. Obok takich reżimów jak Chiny, Kuba, Iran, Birma czy Korea Północna, w czołówce tego zestawienia pojawiają się bowiem Wielka Brytania i USA, co już daje do myślenia i wzbudza rzeczywiste obawy. Listę uzupełnia dodatkowa piątka prywatnych firm widniejących w tym zestawieniu. Amesys, Blue Coat System, Gamma, Hacking Team i Trovicor to przedsiębiorstwa zajmujące się produkcją narzędzi służących monitorowaniu, filtrowaniu i blokowaniu wolnego przepływu informacji w sieci. Oferowane przez nich narzędzia przypominają nieco kontrolę rodzicielską znaną nam z domowych urządzeń i opierają się na dziesiątkach kategorii i podkategorii, takich jak pornografia, narkotyki, religia, aborcja czy... grupy wsparcia zrzeszające opozycjonistów, działaczy społecznych czy innego typu politycznych aktywistów. Swoje usługi oferują oni głównie prywatnym bądź biznesowym klientom, ale pośród ich kontrahentów pojawiają się organizacje rządowe, a szczególne miejsce pośród nich zajmują światowe dyktatury.
Norweski zespół na B
Wspomnianych nazw żaden szary użytkownik internetu raczej nigdy nie słyszał i z niczym nie kojarzy, ale na podobnych mechanizmach opiera się walka z chaosem, który mógłby mieć miejsce na platformach, takich jak Google, YouTube, Facebook czy Instagram. Każda z tych platform kieruje się pewnymi etycznymi przesłankami, które w dosyć ogólnikowej formie można znaleźć w regulaminach użytkowania owych narzędzi. Rozmiarami przypominające powoli książki telefoniczne, dyrektywy te większość użytkowników akceptuje, nawet się z nimi nie zapoznając. I choć konsekwencje ich podpisania są zwykle mniej drastyczne niż, w jak zwykle na wskroś celnym odcinku South Parku noszącym tytuł HumancentiPad, to zazwyczaj o ich złamaniu użytkownicy dowiadują się przypadkiem. Czasami owe formy cenzury okazują się zupełnie absurdalne, jak choćby sytuacja, w której szefostwo Asfalt Shopu donosiło, że nie może na FB reklamować dostępnej u nich płyty Monty Pythona – na okładce widnieje bowiem Święty Graal, co algorytmy Zuckerberga interpretują jako zachętę do picia alkoholu. Czasami natomiast są ewidentnym zakusem na wolność słowa i swobodę ekspresji, jak znalezienie się na facebookowym indeksie... norweskiego zespołu Burzum. Ten nie kontrowersyjny blackmetalowy band narusza standardy społeczności w zakresie niebezpiecznych osób i organizacji i każda publikacja utworu, teledysku czy nawet postu wzmiankującego nazwę tej grupy jest zdejmowana, by zapobiegać wyrządzaniu krzywdy poza internetem.
I choć ta kapela jest ewidentnym ekstremum – jej lider przesiedział 16 lat w więzieniu za zamordowanie gitarzysty Mayhem i podpalenie trzech zabytkowych kościołów – to niemożność analizowania, omawiania czy najzwyczajniej w świecie dzielenia się ich twórczością budzi mój zdecydowany sprzeciw i strach o to, kto będzie następny. Bo czy liczne szeregi raperów, których kartoteki policyjne są często grubsze niż te Vickernesa, nie kwalifikują się również do internetowego odstrzału? Czy cytat z popierającego podczas II wojny światowej rządy Hitlera noblisty Knuta Hamsuna nie jest przypadkiem zawoalowaną pochwałą faszyzmu i zgodnie z dyrektywami dotyczącymi mowy nienawiści również nie powinien być zdjęty? Czy podzielenie się ze znajomymi trailerem dokumentu opowiadającego o seryjnym mordercy nie może przypadkiem skłonić kogoś niestabilnego psychicznie do wkroczenia na krwawą ścieżkę występku i też nie powinno być zablokowane?
Zera i jedynki
W dobie współczesnego internetu, którego bezmiarem muszą zarządzać algorytmy, dawno już powinniśmy zapomnieć o wolności słowa i szeregu niuansów – ironii, intertekstualności, cytatów czy komentarzy – które są w nią wpisane. Dzisiejszy internet sprowadził nas aktualnie do roli zer i jedynek. Powszechnie nam panujący język wypowiedzi kształtowany jest przez sieć, a akceptowane zwykle naprędce nowe ustalenia lingwistyczne coraz częściej przyjmowane są na potrzeby internetu. Bo przecież łatwiej jest określony wyraz wyrzucić poza nawias dyskursu społecznego i nauczyć algorytm, żeby blokował wszelkie jego użycia, niż rozpatrywać każdą sytuację z osobna i za każdym razem weryfikować intencje człowieka, który się nim posłużył. Co rusz kolejne wyrazy trafiają więc na indeks, a zupełną nieskuteczność i absurdalność takiego po- dejścia dosyć dobrze obrazuje zablokowanie kanału Antonia Radicia na YouTube.
Ten hiperpopularny chorwacki propagator gry w szachy miał na swoim kanale ponad 700 tys. subskrybentów, a jego analizy konkretnych partii obejrzano blisko 275 mln razy, kiedy otrzymał powiadomienie, że jego kolejny filmik zostaje usunięty ze względu na mowę nienawiści i podżeganie do rasizmu. W dobie protestów, które wybuchły w Stanach po śmierci George’a Floyda, nikt bowiem nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, w jakim kontekście używane są tam po wielokroć padające formuły takie jak: czarne kontra białe, białe biją czarne czy czarne mają w tej sytuacji przewagę nad białymi. I choć po kilku odwołaniach i gremialnym poruszeniu subskrybentów szachisty jego kanał powrócił, to Radić wciąż obawia się, czy znów za moment któryś bezduszny komputer nie skaże go na internetową banicję. Bo mimo iż używa on słów, których nie sposób będzie (chyba) kiedykolwiek zakazać, to jego przypadek dobrze pokazuje, że kontekst ich wykorzystania dla internetowych cenzorów nie ma zupełnie żadnego znaczenia. A skoro już pojawił się tu wątek postępującego upraszczania i polaryzacji świata, to rządzące tym procesem mechanizmy nie dotyczą już przecież dzisiaj wyłącznie sieci.
Unieważniam cię!
Czarno-biała rzeczywistość określana przez zera i jedynki coraz częściej - niestety - pasuje również do opisu świata pozasieciowego. Wiele narzędzi, które społeczności zachodnie wypreparowały w dobie #metoo zostało zaprzęgnięte do binarnej w swoim widzeniu świata kultury wykluczenia, czyli cancel culture. Najwcześniejszym popkulturowym przykładem użycia tego terminu jest wypowiedź z amerykańskiego reality show Love and Hip-Hop: New York. W jednym z odcinków bohater „unieważnia” swoją dziewczynę po tym, jak się dowiaduje, że ma ona córkę. Termin bardzo szybko znalazł zastosowanie na wielu płaszczyznach dotyczących jednocześnie postaci publicznych i anonimowych użytkowników sieci, kwestii molestowania seksualnego i niepopularnych w innych kręgach poglądów, ekspresji artystycznej, poczucia humoru i deklaracji politycznych. Jeśli kiedykolwiek w życiu zrobiłeś coś nie tak, a ja się o tym dowiem, to postaram się zabrać ci wszystko, co udało ci się w życiu zgromadzić i zbudować. Nieważne, czy dowiem się o tym dziś, jutro czy za piętnaście albo dwadzieścia lat, jesteś wtedy skończony, rozumiesz – skoń-czo-ny! – tak podpalał się Dave Chappelle w jednym ze swoich występów, pytając jednocześnie publiki, w kogo się aktualnie wciela. I choć z sali padły wówczas różne nazwiska, to prawidłowej odpowiedzi nie zgadł nikt. To WY!!! – podsumował swoją zagadkę afroamerykański komik, oddając zarazem w tym krótkim skeczu nastroje społeczne ogromnej części zachodniego świata, który w osądach i ocenach wyprzedza dziś wszelkie postępowania na drodze prawnej i wciąż jednak obowiązujące w większości państw domniemanie niewinności.

O ile więc cancel culture i wykorzystywana przez jej zwolenników figura #mute... wielokrotnie brała na celownik wspomnianych już tu seksualnych drapieżców, takich jak choćby R. Kelly, to skala nadużyć, którą to narzędzie prowokuje, jest przerażająca. Szczególnie że w całym trendzie unieważniania nie chodzi już tylko o atakowane z powodów rasowych, parodystyczne filmiki nagrywane przez obecne gwiazdy w wieku dziecięcym, ale również – a raczej przede wszystkim – odmienne od ogólnie przyjętego konsensusu stanowiska, przekonania czy osądy w kręgach akademickich i świecie mediów. Ograniczenie debaty, bez względu na to, czy przez represyjną władzę, czy nietolerancyjne społeczeństwo, zawsze kończy się krzywdą tych, którzy władzy nie mają, i utrudnia wszystkim uczestnictwo w demokratycznych procesach. Złe idee pokonuje się poprzez ich obnażenie, bitwę na argumenty i przekonywanie, a nie uciszanie czy przemilczanie. Odmawiamy dokonania fałszywego wyboru pomiędzy sprawiedliwością i wolnością, jedna bez drugiej nie istnieje – pod tymi słowami z listu otwartego, opublikowanego na stronie „Harper’s Magazine” podpisały się 153 osoby ze świata nauki i sztuki, pośród których znaleźli się m.in. Salman Rushdie, Margaret Atwood, Francis Fukuyama i Anne Applebaum. W odezwie tej określenie cancel culture się nie pojawia, ale moment, w którym została ona opublikowana, jednoznacznie pozwala odnieść ją do zjawiska i rozwinąć tu słowa Lenny’ego Bruce’a: liberałowie potrafią zrozumieć naprawdę wszystko; poza ludźmi, którzy ich nie rozumieją – tych chcieliby unieważnić.
Pełzający krab
Przypadków łamania wolności słowa, które wykraczały daleko poza sieć było w tym roku niepokojąco wiele. Od epizodu Hotelu Zacisze, który został (na moment) zdjęty z platform streamingowych ze względu na żarty o podłożu rasowym, aż po skazanie dwóch brytyjskich raperów Skengdo i AM-a na 9 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata za wykonanie na żywo piosenki Attempted 1.0. Każda z podobnych sytuacji jest monitorowana, dokumentowana i nagłaśniana przez organizacje strzegące wolności ekspresji w zachodnim świecie. I choć sieć jest pełna internetowych rajów, które podobnie jak raje podatkowe pozwalają swoim mieszkańcom wyrwać się z trybów nieustannej inwigilacji, to wiele z nich jest niestety niedostępnych dla zwyczajnych użytkowników netu, którzy zazwyczaj pozbawieni są jakichkolwiek umiejętności informatycznych. Freenet, darknet i blockchain, serwery proxy, prywatne sieci i sneakernet, czyli internet fizycznie przenoszony na różnego rodzaju urządzeniach, to narzędzia, do obsługi których wymagana jest pewna wiedza. Dodatkowo musi ona być nieustannie aktualizowana, by wyprzedzać różne formy kontroli, jakie w celu okiełznania chaosu rządzącego siecią co rusz wymyślają możni tego świata. Chińczycy podobne formy cenzury nazywają slangowo... krabem rzecznym – słowem 河蟹, które brzmi do złudzenia podobnie jak wyraz określający harmonię, którym to terminem polityk i wieloletni przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej Hu Jintao określał podwładne mu społeczeństwo. Społeczeństwo harmonijne, bo ograniczone w szeregu różnych swobód obywatelskich. Nie mam zamiaru kreślić tu żadnych paraleli pomiędzy internetem w Chinach a tym dostępnym nam w zachodnim świecie, bo jednak ten drugi jest nieporównywalnie bardziej wolny i nieograniczony. Jednak liczne badania dotyczące świadomości użytkowników sieci jednoznacznie pokazują, że przeważająca większość z nich nie zastanawia się zupełnie nad tym, czy ich wolność ekspresji nie jest na różne sposoby ograniczana. A to jest właściwie jedyna kwestia, którą chciałem w tym tekście podkreślić – świadomość tego, że wolność definiujemy zwykle przez pryzmat tego, na ile zdajemy sobie z niej sprawę. Bo jak już tu wspominałem, nie ma wyboru pomiędzy sprawiedliwością i wolnością, jedna bez drugiej nie istnieje. A historia pokazuje, że dobrowolne zrzekanie się wolności w obliczu różnych zagrożeń – od tych moralnych po terrorystyczne – nigdy do niczego dobrego ludzkości nie doprowadziło.
Świat bez stosów
Nie da się stawiać tu znaku równości pomiędzy palonymi na stosach dziełami Monteskiusza i blokowanymi przez algorytmy postami jakichś neonazistowskich oszołomów. Nigdy jednak nie zgodzę się z tym, że... zamykając drzwi parku, uda nam się utrzymać za nimi sowę, która straszy bojaźliwe serduszka zachodnich liberałów. Metafora, którą Milton opisał cenzorskie zapędy XVII wiecznych moralistów dziś bowiem wydaje się równie celna jak 400 lat temu.
Od półtorej dekady zawodowo zajmując się słowem, czuję się wręcz w obowiązku, by do ostatniej kropli (cyfrowego) tuszu bronić jego wolności. Szczególnie dziś, w dobie pandemii, która międzyludzki dyskurs jeszcze bardziej przeniosła do sieci. Bo jak w połowie zeszłego wieku dowodził amerykański filozof i jeden z najbardziej zagorzałych obrońców swobodnej ekspresji, Alexander Meiklejohn, nie ma demokracji bez wolności słowa, a jakakolwiek forma jej zmanipulowania, nawet w szczytnym celu, zawsze prowadzi do nacisków i dusznej atmosfery tyranii. Lepiej niż palić czyjeś książki (co zawsze zwróci uwagę ogółu) jest pozbawić go (ang. blacklist) możliwości ich drukowania, zamiast go karać, skazać na ostracyzm i pozbawić środków do życia – pisał w 1948 roku w kanonicznym tekście Free Speech and Its Relation to Self-Government, a słowa te wydają się dziś nieporównywalnie bardziej aktualne niż wtedy. I nieważne, czy podobne formy represji stosują rządy czy prywatne korporacje, wiecznie aktualne pozostaje starorzymskie łacińskie pytanie: quis custodiet ipsos custodes? Kto pilnować będzie stróży? Kto skontroluje tych, w których ręce oddaliśmy kontrolę?
tekst pochodzi z 8. numeru magazynu newonce.paper

Komentarze 0