Skazywani na pożarcie Phoenix Suns jako jedyny zespół wygrał pięć meczów w Orlando i ma realne szanse na awans do play-offów. Młoda drużyna prowadzona mądrze przez Monty'ego Williamsa zaskoczyła ekspertów. – Możemy wygrać wszystkie mecze, stać nas na to – zapowiada rozgrywający Ricky Rubio.
Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że wszystkie role na Zachodzie są rozdzielone – na ósme miejsce zapewne wskoczą bardzo mocni personalnie, grający wreszcie w najsilniejszym składzie Portland Trail Blazers, a o dziewiąte gwarantujące prawo do barażu powalczą San Antonio Spurs (meldują się w play-offach nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat) oraz Memphis Grizzlies (zdziesiątkowani kontuzjami, ale nadal z minimalną przewagą wypracowaną przed epidemią).
Tymczasem Blazers sami skomplikowali sobie życie w sobotę, gdy nieoczekiwanie przegrali z Los Angeles Clippers, ekipą robiącą wszystko, aby tego meczu nie wygrać. W ostatnich trzech minutach Doc Rivers wypuścił na parkiet piątkę z końca ławki rezerwowych (Mann - McGruder - Shamet - Patterson - Green), posadził wszystkich zawodników potrafiących wypracować sobie samemu rzut (George i Williams), a i tak jego zespół potrafił odnieść zaskakujące zwycięstwo. – Sam nie wiem, jak to wygraliśmy – mówił później podczas Zoom konferencji z dziennikarzami.
Tajemnicą poliszynela jest, że Clippers byłoby na rękę, gdyby Blazers zajęli ósme miejsce, bo – ze względu na wyjątkową moc na obwodzie – stanowiliby trudną przeszkodę w pierwszej rundzie dla rozstawionych z numerem pierwszym Lakers, czyli głównego rywala w walce o upragniony, pierwszy w historii klubu tytuł. Pod koniec tego meczu lider ekipy z Portland Damien Lillard nieoczekiwanie spudłował oba rzuty wolne, choć jego skuteczność w tym elemencie w trakcie sezonu wynosi ponad 88 procent. Naraził się na prześmiewcze reakcje ze strony dawnych adwersarzy Patricka Beverleya i Paula George'a mających mega ubaw na ławce Clippets. – Obu odsyłałem do domu w play-offach – skwitował po meczu z kamienną twarzą Dame i następnego dnia wściekły wyżywał się na obrońcach Philadelphia 76-ers, zdobywając aż 51 punktów.
Jego popisy strzeleckie ledwo jednak wystarczyły na mocno osłabionego rywala. Ben Simmons z powodu kontuzji lewego kolana zakończył sezon, Joel Embiid nabawił się z kolei urazu lewej stopy i zakończył występ po sześciu minutach. Blazers najwyraźniej złapali zadyszkę, a tymczasem Phoenix Suns rosną w siłę. W sobotę pokonali mocnych Miami Heat i w ten sposób wygrali piąty mecz z rzędu – taka seria nie przytrafiła im się od 2014 roku. – Pokazujemy, kim tak naprawdę jesteśmy – skomentował Williams, który po wielu eksperymentach z Igorem Kokoszkowem na czele okazał się w końcu trenerem, jakiego ta młoda drużyna potrzebowała.
Koszykarzem był solidnym, ale bez przesady. W NBA łącznie rozegrał 456 meczów (zdobywał średnio 6,3 punktów), ale głównie jako solidny rezerwowy. Potrafił nieźle bronić, rzucić od czasu do czasu z dystansu, ale nie wybijał się ponad ligową przeciętność, choć dawał niezłe zmiany w San Antonio Spurs przed pojawieniem się tam Tima Duncana, a także w New York Knicks i Philadelphia 76-ers. Jako młody trener szybko zdobył sobie jednak szacunek i uznanie. Na początku minionej dekady zbudował ciekawy zespół w Nowym Orleanie i kto wie, ile byłby w stanie tam osiągnąć, gdyby działacze nie sprzedali do Clippers Chrisa Paula.
Później pracował jako asystent legendarnego Mike'a Krzyzewskiego w reprezentacji USA oraz Scotta Brooksa w Oklahoma City. Cztery lata temu przeżył jednak niewyobrażalną tragedię, gdy jego ukochana żona zginęła w wypadku samochodowym. Po tym wstrząsie zniknął. Potrzebował czasu, aby dojść do siebie. Do NBA wrócił w ubiegłym sezonie jako asystent w Sixers, po czym latem samodzielnie objął funkcję szkoleniowca Phoenix Suns. Przejmował najgorszą organizację na Zachodzie, systematycznie rozczarowującą, źle wybierającą w drafcie, mającą do tego fatalnego właściciela w osobie ekscentrycznego Roberta Sarvera (o czym zapewne kiedyś Marcin Gortat napisze w swojej biografii), który notorycznie marnował szanse na zbudowanie w słonecznej Arizonie zespołu z mistrzowskimi aspiracjami. Nawet jeśli los regularnie obsypywał go nieoczekiwanymi podarkami.
Suns pod wodzą Williamsa grali zdecydowanie lepiej, ale przed restartem ligi z bilansem 26-39 mieli już tylko matematyczne szanse na awans do play-offów. Gdy Adam Silver postanowił, że zostaną zaproszeni do Orlando, wielu fachowców krytykowało tę decyzję. – Mamy grupę zawodników, którzy chcieli tu przyjechać i zarazem udowodnić, że przynależą do tego towarzystwa – mówił w niedzielę Williams. – Chłopcy słyszeli wiele rzeczy wypowiadanych na ich temat. Na pewno chcieli udowodnić, że ci ludzie są w błędzie. Tak naprawdę rywalizowaliśmy na wysokim poziomie przez cały rok. Zawsze graliśmy twardo i do końca. Staramy się dzielić piłką w ataku i podejmować właściwe decyzje na parkiecie. Tego się wspólnie nauczyliśmy i tego się trzymamy – tłumaczył.
W Orlando wreszcie w pełni rozbłysła gwiazda Devina Bookera – od paru lat czołowego, młodego strzelca ligi, do którego jednak przylgnęła łatka, że tylko wyrabia sobie znakomite statystyki w słabym zespole. Nie wszyscy traktowali go jako jednego z dwudziestu najlepszych koszykarzy NBA, ale teraz powoli zmieniają zdanie. Zaledwie 23-letni Booker, dziewiąty najlepszy strzelec tego sezonu ze średnią 26,4 punktów na mecz (do tego 6,6 asyst i 4,1 zbiórek), stał się zawodnikiem dojrzalszym, biorącym na siebie odpowiedzialność w kluczowych momentach. Trzy dni temu trafił równo z końcową syreną ponad rękoma jednego z najlepszych obrońców ligi Paula George'a, zapewniając Suns niespodziewane zwycięstwo nad Clippers. W sobotę miał 35 punktów i sześć asyst w meczu z Miami Heat.
– Myślę, że to jest dla nas przełomowy punkt. Zdarzały się okresy w trakcie sezonu, gdy graliśmy naprawdę dobrze, ale co normalne w przypadku młodych drużyn, mieliśmy swoje wzloty i upadki. Jeśli jednak poprawimy systematyczność i pozostaniemy wierni naszym najważniejszym zasadom takim jak komunikacja w defensywie, wówczas będziemy czuć się pewniejsi w spotkaniach o najwyższą stawkę – komentował Booker, który może być liderem jednej z najciekawszych drużyn w NBA na lata.
Ale czy tak się stanie? Pyskaty skrzydłowy Golden State Warriors Draymond Green zasugerował w weekend – za co został ukarany przez ligę grzywną w wysokości 50 tysięcy dolarów – że „pozostanie w Suns nie będzie dobre dla rozwoju jego kariery”. Warto przypomnieć, że to właśnie Green cztery lata temu namówił Kevina Duranta na przeprowadzkę do północnej Kalifornii, po czym obaj zdobyli dwa tytuły mistrzowskie. Czy w ten sposób, i wbrew ligowym przepisom, stąd właśnie surowa kara, zaczął rekrutować Bookera do Golden State? Niewykluczone.
Młody snajper, rozwijający się w astronomicznym tempie, będzie łakomym kąskiem również dla Los Angeles Lakers. Jeśli jednak zostanie w Phoenix – będzie najważniejszym elementem bardzo intrygującego projektu. Niedawny numer jeden draftu, center DeAndre Ayton (wybrany przed Luką Doncicem, za co mocno oberwało się działaczom Suns w mediach) spisuje się w Orlando bardzo obiecująco, do tego warto wymienić obrońcę Jevona Cartera (Williams nazywa go "buldogiem drużyny") oraz weterana Ricky'ego Rubio, mądrze kierującego grą zespołu z pozycji playmakera. – Wielu zawodników bardzo rozwinęło się w ostatnich miesiącach. Wierzymy, że możemy wygrać wszystkich osiem spotkań rozgrywek zasadniczych w Orlando – mówi Rubio.
Paradoksalnie nawet tych osiem zwycięstw może im nie dać miejsca w play-offach. Nie ulega jednak wątpliwości, że „wschód Słońc" stał się faktem. Zespół Williamsa zyskał w ostatnim tygodniu wielu nowych fanów. Podobnie jak Booker, który wychowywał się podziwiając Kobe Bryanta, któremu składa hołd wychodząc na parkiet w każdym meczu, za co osobiście podziękowała mu Vanessa, wdowa po zmarłym tragicznie koszykarzu. Jak mówił Brian Windhorst na antenie ESPN – „obaj gracze mieli bardzo bliskie relacje”. – Myślę o nim codziennie. On jest ze mną duchem – powiedział lider Suns. W Orlando rzeczywiście gra jak „Czarna Mamba” i nie przestaje kąsać. Booker na naszych oczach staje się koszykarską supergwiazdą.