W kontekście reebotu klasycznego horroru nie da się przemilczeć napięć na tle rasowym, które rozgorzały w Stanach Zjednoczonych ze zdwojoną siłą po zabójstwie George’a Floyda. Bo pięciokrotne wypowiedzenie imienia Candyman przed lustrem to nie jest najstraszniejsza rzecz, jaka może wydarzyć się na amerykańskich dzielnicach.
Origin story upiora z hakiem zamiast dłoni zostało wprowadzone do popkulturowej mitologii na początku lat 90. Czarnoskóry artysta - potomek niewolników - zostaje najęty do namalowania partretu córki białego szlachcica. Młodzi zakochują się w sobie, a dziewczyna zachodzi w ciążę, co staje się pretekstem do okrutnego linczu na malarzu. Bandyci obcinają mu rękę, a następnie smarują jego ciało miodem z rozbitego ula. Chłopak ginie w męczarniach od użądleń pszczół, ale powraca jako demon zemsty. Mroczna legenda z zamierzchłej przeszłości - rezonująca wśród bloków osiedla Cabrini–Green w Chicago - budzi zainteresowanie studentki Helen Lyle...
Reżyserka Nia DaCosta i Jordan Peele (tydzień temu pisaliśmy o jego wpływie na współczesne kino grozy) w charakterze producenta i współscenarzysty wracają do tej historii w retrospekcjach. Zgodnie z prawidłami nowej fali horroru sięgają przy tym po nowatorskie rozwiązanie wizualne; wycinanki i teatrzyk cieni. Podobnie jak w Get Out i Us Peele'a - kluczową rolę odgrywa pogłębiony background społeczny. Siła rażenia tego filmu byłaby pod tym względem być może jeszcze większa, gdyby trafił na ekrany wtedy, gdy pierwotnie miało to nastąpić; ubiegłego lata.
Tym razem Candyman zostaje osadzony w światku sztuki współczesnej. Anthony McCoy (doskonały Yahya Abdul-Mateen II) przeżywa kryzys twórczy, ale odnajduje natchnienie, gdy usłyszy miejską legendę o Helen Lyle. Wkrótce uda się na dokumentację w rejon Cabrini–Green, gdzie pozna historię Shermana Fieldsa; Afroamerykanina z hakiem w miejscu ręki, zakatowanego przez policjantów po niesłusznym oskarżeniu o rozdawanie dzieciom cukierków z ukrytymi żyletkami. Podczas rekonesansu Anthony zostaje użądlony przez przez pszczołę (produkcja nosi znamiona body horroru), staje się więc jasne, że wpadł w pułapkę przeznaczenia. Istota fatum zostanie jeszcze ujawniona... Tymczasem bieg wypadków przyspiesza, gdy dwie osoby giną na wystawie, gdzie prezentowana jest praca Say My Name.
Akcja oryginalnego Candymana toczyła się na Near North Side w Chicago, ale większość scen nakręcono w Los Angeles. DaCosta nie ruszała się poza Wietrzne miasto, dzięki czemu wkrada się tu atmosfera getta jak w La Haine. Choć Cabrini–Green to ponury skansen, zanikający w procesie gentryfikacji; okoliczności przyrody są jak z utworu Mówią tam na blokach donGURALesko, ale o straszydle z klatówy.
Główny bohater stopniowo wkracza w świat osiedlowej demonologii, podsycanej przez kolejne dziesięciolecia rasowej nienawiści. Na tej płaszczyźnie Candyman to już nie opowieść z dreszczykiem, tylko społeczny dramat; popowy statement o szczególnym, aktualnym znaczeniu - zważywszy na wydarzenia z Louisville czy Minneapolis. Porażający jest finałowy twist, który ostatecznie wywraca do góry nogami wydźwięk tego ghost story; gdy okazuje się, że to, co najbardziej przerażające, nie należy wcale do sfery nadnaturalnej. Leci lepa na odmułkę jak przy okazji pamiętnego występu Kendricka na BET Awards w 2015 roku.
Candyman dotyka również ludowej wiary w sprawczość słowa; w siłę mitu przekazywanego z ust do ust, co jest w pewnym stopniu istotą sztuki. DaCosta zrobiła więc dobrze przekminioną i wielopoziomową fabułę, której jedyny problem został celnie zasygnalizowany przez Piotra Dobrego w recenzji dla Wirtualnej Polski: Nowy Candyman nie jest straszny. Bywa niepokojący, ale nijak nie umywa się do przerażającego oryginału, po którym całe pokolenie długo unikało łazienkowych luster.
Dodać można jeszcze ewentualnie, że daleko temu obrazowi do wizualnego rozmachu Us, ale to wciąż czytelny sygnał, że złota era horroru trwa w najlepsze. I solidna rozgrzewka przed Nope...