Tylko w futbolu mecz o tak wyraźnej dysproporcji w umiejętnościach może się zakończyć remisem. Polacy po laniu w Belgii pokazali jednak, że z nastawieniem na ciężką, zbiorową pracę bez piłki, nie muszą przegrywać nawet z lepszymi od siebie. A to może mieć efekt drużynotwórczy.
Jeśli analiza meczu Polski w Holandii ma być uczciwa, trzeba rozpocząć od rozmowy o szczęściu w piłce nożnej. Które, wbrew popularnemu powiedzeniu, nie sprzyja nikomu, ale w tej dyscyplinie istnieje. Im mniej zdarzeń kluczowych dla wyniku odbywa się w danym sporcie, tym większe ryzyko, że o wyniku zdecyduje przypadek. To dlatego w koszykówce, siatkówce, tenisie czy piłce ręcznej znacznie rzadziej drużyny niżej notowane ogrywają faworytów: bo tam szczęśliwie można stracić jeden, czy dwa punkty, ale to nie decyduje o wyniku całego meczu. W piłce szczęśliwe strzelenie lub uniknięcie gola może mieć kluczowy wpływ na wynik. Patrząc z neutralnej perspektywy, mecz Holandia – Polska był klasycznym przykładem tego, że lepszy zespół nie zawsze wygrywa. Odbicie się piłki od słupka o kilka centymetrów w inną stronę po rzucie karnym Memphisa Depaya, wykorzystanie jednej z trzech doskonałych holenderskich sytuacji, gorsza dyspozycja Łukasza Skorupskiego w ostatnich minutach meczu i o wieczorze w Rotterdamie myślałoby się w Polsce w zupełnie innych nastrojach. Tak, drużyna Czesława Michniewicza miała w sobotę bardzo dużo szczęścia. A skoro mamy to wyznanie za sobą, możemy porozmawiać o meczu.
Widowisko na stadionie Feyenoordu od pierwszych minut było doskonałym potwierdzeniem wszystkiego, co stereotypowo myśli się od przynajmniej czterdziestu lat o futbolu w Polsce i Holandii. Nie było najmniejszych wątpliwości, jak rozkłada się w tym meczu układ sił, kto jest faworytem, kto będzie miał piłkę przy nodze, a kto nastawia się na bieganie za nią. Polacy wyszli tym razem na mecz w ustawieniu 4-2-3-1 i z wyborami personalnymi zdradzającymi defensywne nastawienie. Środek pola mieli spróbować zaryglować Grzegorz Krychowiak i Jacek Góralski, dwaj typowo defensywni środkowi pomocnicy. Skrzydłowy Przemysław Frankowski, choć zakończył mecz z asystą, zdecydowanie częściej był widziany w grze defensywnej. Zaliczył tyle samo odbiorów, ile Góralski i regularnie wchodził w linię obrony, pilnując rozciągającego grę lewego wahadłowego Holandii. Pomocnik Lens był bardzo zdyscyplinowany we wspieraniu względnie ofensywnego Matty’ego Casha. Po drugiej stronie sytuacja była inna — skrzydłowy Nicola Zalewski miał więcej swobody w grze do przodu, natomiast grający za nim Bartosz Bereszyński skupiał się przede wszystkim na pilnowaniu własnej połowy.
Bez piłki Polacy bronili się głęboko, przyjmując rywala na własnej połowie, ustawiając dwie czteroosobowe linie, przed którymi do pressingu wyskakiwali jedynie Piotr Zieliński i Krzysztof Piątek. W rzadkich momentach z piłką przy nodze zespół starał się rozgrywać przez boczne strefy, w których na papierze miał przewagę liczebną. Najwięcej kontaktów z piłką po polskiej stronie zaliczyli boczni obrońcy Bereszyński i Cash. Nieźle funkcjonowała przy tym oś środkowa. Udało się uniknąć sytuacji, w której Zieliński i Piątek byliby odcięci od drużyny. Obaj stosunkowo często, jak na tak defensywne nastawienie, mieli piłkę przy nodze i odegrali kluczowe role przy drugiej z bramek. Piątek lepiej, niż to czasem bywało w kadrze, wywiązywał się z roli samotnego napastnika. Udawało mu się od czasu do czasu celnie strącać piłki w powietrzu, zdobywać rzuty wolne na połowie przeciwnika czy rzucić jedną znakomitą piłkę za plecy obrony. Napastnik Herthy Berlin może zaliczyć ten występ do udanych, biorąc pod uwagę to, jak osamotniony był w większości akcji.
MECZ W NISKIM BLOKU
Polacy spędzili w niskim bloku obronnym zdecydowaną większość meczu.
Piłkę mieli przy nodze mniej niż przez 1/3 czasu gry. Wymienili dwa razy mniej podań w ogóle, a trzy razy mniej w tercji ofensywnej rywala. W okolicach pola karnego przeciwnika spędzili tylko 16% czasu gry, a ich średnia sekwencja podań wynosiła trzy kopnięcia — przy sześciu holenderskich. Różnica w tzw. kulturze gry biła po oczach.
Polacy znacznie częściej sięgali po długie piłki, ale kopali je na oślep i tylko trochę ponad 1/3 z nich dotarła do celu. Przegrywali też indywidualnie. Unikając niepotrzebnego ryzyka, przeprowadzili tylko dwa udane dryblingi, przy dziesięciu holenderskich. A nie radząc sobie z wysokim pressingiem rywali, aż 27% podań oddawali przeciwnikom. Jeśli z jakiegoś powodu udało się zyskiwać jakiekolwiek momenty oddechu, to głównie dzięki dwóm zawodnikom ze środkowej strefy — Zielińskiemu oraz Krychowiakowi.
SZCZĘŚLIWIE OCALONY
Kiedy Polska w meczu z Belgią z Krychowiakiem na boisku remisowała 1:1, a bez niego przegrała 0:5, można było jeszcze się zastanawiać, czy to nie zbieg okoliczności. Ale mecz z Holandią pokazał, że raczej nie. Doświadczony pomocnik, grający w Rotterdamie z opaską kapitańską, nieustannie dyrygował drużyną, podpowiadając, pokazując i korygując ustawienie. Jak ma w zwyczaju, nie obeszło się bez momentu grozy, gdy mając żółtą kartkę na koncie, sfaulował rywala w polu karnym. Gdyby miał mniej szczęścia, sędzia mógł w tamtym momencie podyktować jedenastkę i wyrzucić go z boiska. Szczęśliwie ocalony, z każdą minutą pomocnik Krasnodaru się rozkręcał. Choć grał w strefie, w której panował nieustanny tłok, niemal nie tracił piłek. Mecz zakończył z bardzo dobrym wynikiem 88% celnych podań. U Zielińskiego ten odsetek wyniósł nawet 92. Obaj byli w tym meczu aktywni, pokazywali się do gry, a co najważniejsze, można było do nich podać z poczuciem, że zaopiekują się piłką. Znacznie gorzej na tym tle radził sobie Góralski, u którego procent celności wynosił tylko 53, co jest wynikiem fatalnym dla środkowego pomocnika. Wejście Szymona Żurkowskiego dobrze zrobiło naszej grze.
PEWNI STOPERZY
Dobra dyspozycja liderów środka pola pozwalała jednak Polakom co najwyżej na zyskanie chwili oddechu po kolejnych nawałnicach rywali, a nie na kreowanie jakiegokolwiek zagrożenia. Goście przeprowadzili w tym meczu bardzo niewiele ofensywnych akcji, ale byli do bólu skuteczni. Z trzech celnych strzałów i pięciu w ogóle, aż dwa zakończyły się bramkami. Holendrzy samych uderzeń z obrębu szesnastki oddali dziesięć. Nie dochodziliśmy też do dośrodkowań, których wykonaliśmy tylko sześć — przy 29 holenderskich. Tym razem drużyna nie gubiła się jednak, grając głęboko w defensywie. Duet stoperów Jan Bednarek – Jakub Kiwior przez dużą część meczu prezentował się pewnie. Obaj zaliczyli po aż osiem wybić piłki z pola karnego, debiutant ze Spezii dołożył cztery przechwyty, udowadniając, że nieźle czyta grę. Pomijając moment dekoncentracji po podwyższeniu na 2:0, Polacy nie wpadali w panikę, gdy piłka leciała w ich pole karne i z dużą dyscypliną pilnowali przeciwników. Choć bez szczęścia, nie dałoby im to remisu.
PRZEMIANA MENTALNA
Polacy poprawili się w tym meczu przede wszystkim, jeśli chodzi o nastawienie mentalne. Koncentrację przez większość meczu, unikanie błędów własnych, minimalizowanie ryzyka, wzajemną asekurację. Ten remis wyszarpali, wywalczyli, wyrwali bardziej siłą woli niż tym, co realnie zaprezentowali na boisku. Trzy dni po laniu w Belgii może to mieć bardzo dużą wartość spajającą zespół. Zawodnicy pokazali reakcję i udowodnili przede wszystkim samym sobie, że nawet w starciu ze znacznie lepszymi rywalami, grając w eksperymentalnym składzie i bez największej gwiazdy, nie są bez szans, o ile sami odpowiednio podejdą do meczu i nie stracą tego nastawienia do 90. minuty. Taki remis, nawet wywalczony w szczęśliwych okolicznościach, a może zwłaszcza wywalczony w takich, może mieć efekt drużynotwórczy. Być może ten zespół jeszcze nie umie dobrze ze sobą grać, ale pokazał, że umie ze sobą ciężko pracować. A to pierwszy krok do tego, by w sporcie takim jak futbol wyrwać czasem wynik, na który samą umiejętnością kopania piłki się nie zasługiwało.